Kwiat Duszy

Historia Kornelii

Historia Kornelii

WPROWADZENIE 

       Zapraszam Ciebie Czytelniku w podróż po niezwykłej krainie emocji, po której podróżowałam i podróżuję nadal. Jest to niezwykła wędrówka, która prowadzi poprzez cierpienie, poszukiwanie siebie, do odkrycia cudu, jakim jest Życie. Do akceptacji i ponownych narodzin.

Moje własne doświadczenia opisałam z potrzeby serca, by ulżyć mojej zbolałej duszy. Choć doświadczyłam traumatycznych wydarzeń, nie żałuję, że byłam i jestem ich częścią. Wszystko w życiu dzieje się z jakiegoś powodu. Powodu, który z początku ukryty, powoli wyłania się z tłumu wydarzeń. By tak się stało, konieczne jest zatrzymanie się i zintegrowanie z chwilą.  W trudnych momentach jesteśmy przytłoczeni uczuciami, sytuacją, czujemy się zagubieni, samotni. Nie widzimy wyjścia, nie widzimy końca i, co więcej, nie wiemy, jak sobie z tym poradzimy. Nigdy nie wiadomo skąd nadejdzie wyzwolenie.

To doświadczenie, jakim były narodziny córki, spowodowało także moje ponowne narodziny. Uświadomiłam sobie, co tak naprawdę chciałabym robić, czego pragnę, a co spychałam w głąb mojej duszy z lęku przed odrzuceniem. Zrozumiałam, że czasem potrzebujemy mocnego wstrząsu, by odrzucić strach i działać w zgodzie ze sobą. Nauczyłam się też doceniać każdą chwilę, bo każda jest cudowna i niepowtarzalna. Wkroczyłam na zupełnie nowy ląd i jest mi z tym dobrze. Odrzuciłam wszystko, co uznałam za mniej ważne dla mnie. Mimo, iż nie wiedziałam, co mnie spotka, to podjęłam decyzję, że to jest właśnie teraz dla mnie najlepsze.

Wszystkie sposoby radzenia sobie ze stresem i emocjami, które opisałam, w moim przypadku sprawiły, że czułam się silna, by zmierzyć się z wyzwaniem, jakim jest bycie matką wcześniaka. Nie dla wszystkich metody te mogą się okazać dobre, jednak ja je wykorzystywałam i mi pomogły.

W trudnych momentach szukamy różnych sposobów, by sobie pomóc,  by uzyskać pozytywny efekt. Pragniemy odnaleźć złoty środek, który będzie remedium na wszystkie kłopoty. Na drodze poszukiwań można znaleźć zupełnie coś innego, niż chcielibyśmy odkryć. Moja droga i moja podróż prowadziła mnie różnymi ścieżkami, częściej wyboistymi. Jednak nie żałuję, że odważyłam się pójść za głosem serca i odnaleźć siebie.

Jeśli komukolwiek moja historia pomoże ulżyć w cierpieniu, uporać się z własnymi przeżyciami czy zrozumieć to, co się wydarzyło, to dla tych osób warto było podzielić się tą opowieścią.

A więc zapraszam Ciebie w moją podróż…

Dedykuję Kornelci, aby wiedziała, jakim jest Cudownym Światełkiem dla całej Rodziny

***************************************************************************************** 

ROZDZIAŁ 1

Narodziny Kornelii

„Dziecko jest chodzącym cudem, jedynym, wyjątkowym i niezastąpionym.”
{Phil Bosmans}


CZĘŚĆ PIERWSZA: Oczekiwanie

Dzień, w którym dowiedziałam się, że jestem w ciąży, był jednym z najszczęśliwszych dni w moim życiu! Tak bardzo chciałam mieć trzecie dziecko. I stało się! Czułam napływającą radość, miałam poczucie, że moje serce powiększa się i wypełnia się jeszcze mocniej Miłością. Na samą myśl, że rośnie we mnie nowe Życie, chciało mi się śpiewać i tańczyć. Tych uczuć nie było w stanie nic zmącić, to było najważniejsze. Czułam się wyjątkowa.

Na pierwszą wizytę do ginekologa szłam z duszą na ramieniu. Test był pozytywny, ale… Zawsze mogły to być jakieś zaburzenia a nie Nowy Początek. Podczas badania lekarz nie był pewien czy jestem w ciąży, więc zrobił mi badanie krwi. Miałam zadzwonić za dwa dni po wyniki. Bardzo się denerwowałam, ale kiedy w rezultacie lekarz potwierdził ciążę, myślałam, że oszaleję ze szczęścia. Uśmiech nie schodził z mojej twarzy! Tak, to nie sen! Będę Mamą! Rozkoszowałam się tą myślą każdego dnia. Mając w pamięci poprzednie ciąże, myślałam, że tym razem będzie tak samo, czyli wszystko przebiegnie książkowo, będę łykać witaminy, odpoczywać i dobrze się odżywiać, aż doczekam do dziewiątego miesiąca i będę mogła karmić piersią. Jednak ta ciąża od pierwszego miesiąca była inna. Od samego początku miałam bóle podbrzusza, odczuwałam napięcie, które powodowało mój dyskomfort. Mówiłam sobie, że tak musi być, w ogóle nie pamiętałam czy poprzednio miałam takie dolegliwości czy nie. Przepełniała mnie tak wielka Radość, że jakiekolwiek złe samopoczucie nie zmieniało mojego nastawienia.

Był słoneczny maj, wszystko w około kwitło, czułam w powietrzu Nowe Życie, upajałam się zapachami wiosny. Nie dotyczyło to zapachów kuchennych, bo te wprost mnie irytowały. Cały czas mnie mdliło i wymiotowałam prawie po każdym posiłku, czy to rano, czy wieczorem. Jak każda ciężarna, byłam wrażliwa na inne zapachy. Przyznaję, to była męka, nie mogłam nawet używać moich ulubionych perfum. No, ale w maju wszystko wygląda pięknie i zachęcająco, co spowodowało, że chcieliśmy pojechać nad morze. W dniu, kiedy mieliśmy wyjechać, rano pojawiło się plamienie. Wystraszyłam się nie na żarty. Postanowiłam, że poleżę cały dzień w łóżku. Jeżeli nic się nie zmieni, to następnego dnia pójdę do lekarza. Mój mąż namawiał mnie, żebym od razu pojechała, ale to była niedziela, więc uznałam, że poczekam. Naprawdę leżałam cały dzień i to pomogło. W poniedziałek już bez przeszkód pojechaliśmy nad morze. Wakacje były cudowne. Dużo odpoczywałam i wdychałam jod. Cieszyłam się każdą chwilą spędzoną z Rodzinką.

Po powrocie do domu ból podbrzusza się nasilił, a do tego odczuwałam okresowe napięcia. Nie wiedziałam, co się dzieje i tak naprawdę nie chciałam nawet czytać nic na ten temat, bo wtedy dopiero bym szalała i przeżywała każdą emocję, co na pewno nie przysłużyłoby mi się najlepiej. Z natury jestem optymistką i wierzę, że myślami kreujemy rzeczywistość, więc nie chciałam przyciągać złych doświadczeń do siebie. Niestety po pewnym czasie pojawiło się znowu plamienie. I znowu leżałam w domu. Kiedy jednak pojawiła się świeża krew, wiedziałam, że to coś poważnego. Szybko pojechałam na wizytę do lekarza i na badaniu ultrasonograficznym okazało się, że odkleja się kosmówka i zrobił się duży krwiak. Lekarz zakomunikował mi, że muszę leżeć i wstawać tylko do toalety. Boże, pomyślałam, czy na pewno się uda? Czy wszystko będzie w porządku? Wystraszyłam się bardzo, ponieważ nigdy bym się tego nie spodziewała. Inaczej to sobie wyobrażałam, a tutaj już na samym początku jakieś problemy. Musiałam jednak przestawić myślenie i zorganizować życie domownikom. Mam to szczęście, że otaczają mnie życzliwe bliskie mi osoby, więc jakoś się udało. Po około dwóch tygodniach poszłam na kontrolę. Kosmówka się przykleiła, krwiak jeszcze był, ale mniejszy, i nadal leżenie. Po kolejnych dwóch tygodniach było już dobrze, ale lekarz nakazał mi dalsze leżenie; dodatkowo zaczęło mi skakać ciśnienie. I znowu leżałam, tyle, że mogłam wstać i zrobić sobie herbaty.

Nadszedł początek lata…. słońce, ciepły wiatr, marzenia. Czułam się wspaniale, już pogodziłam się z faktem, że muszę leżeć i nie mogę być aktywna tak, jakbym chciała. Lubiłam patrzeć przez okno i wyobrażać sobie, że leżę na łące i patrzę jak motyle cichutko trzepoczą na wietrze, jak idę z moim dzieckiem za rękę i śmiejemy się do rozpuku. Czułam wtedy lekkość serca i miałam poczucie, że wszystko się ułoży. Entuzjazm, który czułam, na długo utrzymywał się w mojej głowie. Lubiłam oddawać się tym marzeniom, bo wówczas wierzyłam, że mogę wszystko, że mam MOC, która objawi się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Moc, która pomoże mi przetrwać trudne chwile. Bo i one wkrótce nadeszły.

Był ciepły sierpniowy dzień. Odwiedził mnie mój kolega, z którym dawno się nie widziałam. Rozmawialiśmy kilka godzin. Kiedy on wyszedł, poczułam ochotę, aby pójść do toalety. I wtedy poczułam jakby coś we mnie pękło. Za chwilę pojawiła się wodna wydzielina, która obficie spływała mi po nogach. Wiedziałam, że pękł mi pęcherz. Podobną sytuacje miałam przy narodzinach najstarszej córki, więc o pomyłce nie mogło być mowy. Poczułam, że ziemia usuwa mi się spod stóp! Boże, co się dzieje? Dlaczego odeszły mi wody? Przecież jestem dopiero w 23 tygodniu ciąży! Zrobiło mi się ciemno przed oczami i poczułam, jakby ktoś położył mi ogromny głaz na sercu. Pomyślałam, że straciłam dziecko, przecież nie tak miało być! Nie namyślając się długo chwyciłam za słuchawkę i zadzwoniłam po moją Cudowną istotę, która zawsze była przy mnie w trudnych chwilach i dodawała mi otuchy, po moja sąsiadkę Kasię. To Ona zorganizowała dalszy przebieg wydarzeń, zaprowadziła moje starsze dziewczyny do cioci i pojechała ze mną do lekarza. Ten jednoznacznie stwierdził wyciekające wody płodowe i konieczność dojazdu do szpitala.

Po przyjeździe do szpitala kazano mi się położyć do badania. Kiedy tak leżałam i patrzyłam w oczy lekarza, który robił badanie ultrasonograficzne, widziałam tylko rezygnację. Mówił do siostry jakieś fachowe medyczne terminy, których w ogóle nie rozumiałam. Stwierdził minimalną ilość wód płodowych. Po badaniu zostałam przewieziona na oddział porodowy. Okazało się, że mnie tam położą, bo jak pękł pęcherz, to na pewno zaraz pojawią się skurcze. Zostałam przewieziona do sali, w której inne kobiety czekały na poród. Co godzinę robiono mi badanie ultrasonograficzne by sprawdzić, czy dzidziuś oddycha i czy się rusza. W nocy lekarze stwierdzili, że skoro nie pojawiły się skurcze, a maluszek nadal wykazuje oznaki życia, to przewiozą mnie rano na odział położniczo-ginekologiczny i tam będę czekać na dalszy rozwój wydarzeń. I tak też się stało. Na tym oddziale ciągle robili mi jakieś badania.

Na kolejnym badaniu ginekologicznym dowiedziałam się, że moja córeczka waży 560 gram i jej rozwój szacują na 23 tydzień, choć byłam w 25 tygodniu ciąży. Nie zmartwiłam się, ponieważ każde z moich dzieci było dokładnie o dwa tygodnie mniejsze. Niepokój wzbudziły jednak słowa lekarza, który stwierdził, że jeśli teraz urodzę, to dziecko nie ma szans przeżycia. Ich litościwe spojrzenia napawały mnie lękiem. Rozumiem, że lekarze kierują się określonymi parametrami, na których opierają swoje twierdzenia, zresztą mające podstawę w doświadczeniu i wiedzy medycznej.  

CZĘŚĆ DRUGA: Kornelia

Po dwóch tygodniach przyszedł czas na kolejne badanie ginekologiczne. Lekarz, który mnie badał i całe zgromadzone konsylium dziwnie na mnie patrzyli. Badanie było bolesne. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że uratowało nasze życie. Wówczas myślałam, że bardzo boli, i dlaczego lekarz tak mnie dusi w środku. Cały dzień bolał mnie brzuch. Tak jakbym była wzdęta. Myślałam, że coś zjadłam, bo tydzień wcześniej po zjedzeniu winogron dostałam prawie skrętu jelit. Wtedy pomógł czopek glicerynowy. Teraz ból był podobny, jednak czopek nie przyniósł spodziewanej ulgi. Leżałam dalej i jakoś znosiłam ból podbrzusza. Po południu poprosiłam o kolejny czopek, ale zaniepokoił mnie różowawy śluz. Co prawda kolor wyciekających wód płodowych był podobny, jednak poczułam ucisk w sercu. Pomyślałam, że przesadzam, ale na wszelki wypadek spytałam położną, czy bóle porodowe mogą przypominać ból jelit. Siostra potwierdziła, że owszem niektóre kobiety tak mają i mam siebie obserwować. Leżąc myślałam, że to nie jest jeszcze najlepszy czas dla maluszka, prosiłam, żeby jeszcze poczekał, choć dwa tygodnie.

Pod wieczór ból trochę się nasilił, choć dało się wytrzymać. Kiedy siostra podawała mi dożylnie antybiotyk usiadałam i wtedy mniej bolało. Po około 30 minutach położyłam się, ale ból wręcz się nasilał. Kiedy zaczęłam się pocić, zrozumiałam, że coś zaczyna się dziać. Poprosiłam o przyjście lekarza. Kiedy lekarka przyszła, stwierdziła, że mam całkowite rozwarcie i rodzę. Zostałam przewieziona na porodówkę i po chwili urodziłam córeczkę.  Ważyła zaledwie 660 gram. Widziałam Ją tylko chwilę, bo stan był ciężki, chociaż dostała w skali Apgar 3,6,7. Miałam kłopot z urodzeniem łożyska, więc resztki zostały usunięte pod narkozą. Po wybudzeniu z zabiegu, zostałam przewieziona na oddział poporodowy. Następnego dnia po obchodzie poszłam zobaczyć córeczkę. Leżała na Oddziale Intensywnej Terapii Noworodka, w inkubatorze. Lekarz neonatolog poinformował nas, że stan jest ciężki, ale nie krytyczny, a także o tym, że możemy ochrzcić dziecko na oddziale. Razem z mężem postanowiliśmy, że ochrzcimy córeczkę, bo nie wiadomo, czy przeżyje. Lepiej, żeby była pod Bożą opieką od samego początku. 

Pierwsza doba życia Kornelii


Najgorsze było pięć pierwszych dób. To był trudny decydujący o życiu naszej córeczki czas. Była bardzo niestabilna, ponieważ obserwowano zaburzenia metaboliczne związane z zakażeniem wewnątrzmacicznym i skrajną niedojrzałością w postaci uporczywej hiperglikemii, co wymagało podawania wysokich dawek insuliny. Przez pierwsze sześć dni miała żółtaczkę leczoną fototerapią. Przeszła również zapalenie układu moczowego. Jako tak skrajny wcześniak, miała ciężką niewydolność oddechową i do dwudziestej piątej doby życia pozostawała pod respiratorem. Następnie ją rozintubowano i zastosowano wspomaganie oddechu metodą nieinwazyjną. Od trzydziestej pierwszej do czterdziestej drugiej doby życia miała objawy kliniczne dysplazji oskrzelowo-płucnej i zastosowano sterydoterapię. Niestety nie miała siły samodzielnie oddychać i w czterdziestej piątej dobie życia wymagała ponownego zaintubowania i wentylacji mechanicznej. Ostatecznie od pięćdziesiątej drugiej doby życia zaczęła samodzielnie oddychać, jednak wymagała jeszcze wspomagania tlenem. Ostatecznie po dwóch miesiącach potrafiła już całkowicie sama oddychać. 

Dzielna Wojowniczka

Od urodzenia karmiona była za pomocą sondy, a w trzecim tygodniu dodatkowo pojawiły się objawy martwiczego zapalenia jelit. Dopiero po około dwudziestu ośmiu dniach zaczęła dostawać małe porcje mojego pokarmu. Stopniowo lekarze zwiększali dawki i od czterdziestej drugiej doby życia dostawała już tylko moje mleczko. W międzyczasie, niestety, miała kilkakrotnie przetaczaną krew. Pozytywnym aspektem w tej sytuacji było to, że nie miała żadnych wylewów wewnątrzkomorowych w mózgu, a jej serduszko pracowało prawidłowo. Z oczkami także nie było większych problemów, bo miała retinopatię tylko pierwszego stopnia. Lekarze i pielęgniarki robili, co mogli, żeby Kornelia mogła rosnąć i przybierać na wadze. W inkubatorze była bardzo ruchliwa, ciągle przesuwała się z miejsca na miejsce. Taki Jaś wędrowniczek. Przy przewijaniu machała rączkami i nóżkami. Kiedy samodzielnie mogłam ją przewinąć, byłam bardzo szczęśliwa, a kiedy dostałam ją do kangurowania, nie posiadałam się z radości. Była taka maleńka, że jej nogi sięgały mi do stanika, a mała główka spokojnie spoczywała na klatce piersiowej. Zawsze bardzo czekałam na ten właśnie moment, bo wtedy czułam się z nią połączona. Ona wówczas spokojnie spała a ja głaskałam ją po pleckach. To był bardzo szczególny moment dla nas obydwu i myślę, że potrzebny. Każdego dnia, kiedy pochylałam się nad inkubatorem widziałam, że rośnie w oczach i byłam pewna, że czuje, kiedy jestem przy niej ja lub mój mąż. Jak wkładałam ręce do inkubatora starałam się ją dotykać całymi dłońmi i mówiłam jej wtedy, że to ja, jej mama. Cieszyło mnie, że dobrze sobie radzi i czekałam, kiedy z opieki intensywnej przejdziemy na ciągłą. 

Jestem coraz większa

I wreszcie po trzech miesiącach pobytu na Oddziale Intensywnej Terapii Noworodka, przeszliśmy na oddział opieki ciągłej. Na moim mleczku ładnie przybierała i zobaczyliśmy światełko w tunelu. Wielkimi krokami zbliżała się wyczekiwana przez całą rodzinę chwila, w której przywitamy córeczkę w jej nowym otoczeniu. Na tym oddziale byliśmy trzy tygodnie. Długie trzy tygodnie, które ciągnęły się w nieskończoność. Dzień 8 grudnia 2010 roku to naprawdę szczęśliwy dzień. Dzień święta Matki Boskiej i powrotu Kornelii do Domu. Wszyscy bardzo się cieszyliśmy, a zwłaszcza dziewczynki, że nareszcie jesteśmy razem. 

Nareszcie śpię we własnym łóżku

 Nasza radość niestety została przerwana. Spokój mieliśmy jedynie przez miesiąc.  Kornelia zaczęła wymiotować. Od razu, nie czekając na dalszy rozwój wypadków, pojechaliśmy do szpitala dziecięcego. Zostałyśmy od razu przyjęte na oddział. Dwa dni w szpitalu, badania i wreszcie koniec niepewności. Diagnoza: mechaniczna niedrożność jelit. Niestety nasza córeczka zaczęła zwracać przez żołądek, a nie wydalać. Wystraszyłam się, bo okazało się, że konieczna jest operacja. Jednak lekarze powiedzieli, że nie ma innego wyjścia, bo ten stan zagraża jej życiu.

Operacja się udała. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że ma wadę wrodzoną tzw. niedokonany zwrot jelit, wspólna krezka. Oznacza to, że musimy bardzo uważać na dietę, która powinna być bogata w błonnik. Na razie karmię ją nadal piersią, więc póki co problemu nie ma, bo ja staram się odżywiać zdrowo. Jeśli jednak pojawi się twardość i bolesność brzucha, to natychmiast musimy jechać do szpitala.   I wreszcie upragniony dzień, poniedziałek 24 stycznia 2010 roku. Idziemy do domku!

 Badania kontrolne poszpitalne wypadły dobrze. Teraz zaczął się czas chodzenia od przychodni do przychodni. A to badanie oczu, a to słuchu, ocena rozwoju, lek na płucka i tak dalej. Zauważyłam, że za każdym razem, kiedy idziemy do lekarza, który widzi Kornelię pierwszy raz, spotykam się ze zdziwieniem, że córka jest w tak dobrym stanie. Po przeczytaniu jej historii i schorzeń zawartych w wypisie ze szpitala, każdy lekarz otwiera usta ze zdziwienia i nie może wyjść z podziwu, twierdząc, że cuda w medycynie jednak się zdarzają. Okulistka wprost nie mogła uwierzyć, że Kornelia ma tylko pierwszy stopień retinopatii i nie miała laseroterapii. Bowiem w swojej praktyce miała wiele wcześniaków urodzonych w 25, 26 lub 28 tygodniu ciąży, sporadycznie z 24 tygodnia, ale zawsze te dzieci miały problemy okulistyczne, a tu nic, całkowicie zdrowe oczy. Niesamowite. Na badaniu okulistycznym kontrolnym okazało się, że prawe oko jest już całkowicie zdrowe, a w lewym jest nadal pierwszy stopień, ale nawet, gdyby tak zostało, to w niczym to nie przeszkodzi w prawidłowym funkcjonowaniu wzroku. Cudownie, prawda?

Takie sytuacje uzmysławiają nam, jakim cudem jest nasza córeczka. Na przekór wszystkim standardom medycznym, ona jest całkowicie zdrowa, pomijając drobne odchylenia. To prawdziwy cud. Nasz Cud. Wtedy ogarnia mnie podwójna czułość, że taka mała, a tak świetnie sobie radzi. To ja co, będę gorsza? Też sobie poradzę z przeciwnościami, jeśli w to uwierzę. Pocieszam się myślą, że moje starania, moje modlitwy i prośby oraz modlitwy innych życzliwych ludzi zostały wysłuchane i pomogły Kornelii. Stworzyłyśmy tandem ściśle współpracujący ze sobą, taki system naczyń powiązanych. Jedno jest pewne, dzięki Kornelii odkryłam w sobie niesamowite pokłady siły. Tak, jestem silna, a wcale tak o sobie nie myślałam. Teraz wiem, że mogę znieść wiele rzeczy i potrafię zebrać w sobie dość siły, by spojrzeć z innej perspektywy na wydarzenia w moim życiu i dostrzec jasną stronę każdej nadarzającej się sytuacji.

Kolejna wizyta u okulisty i cudowne wiadomości: oba oczka są całkowicie zdrowe! Czyli najważniejsze dla nas informacje to te, że Kornelcia widzi, słyszy i czuje jak normalne dziecko i jest całkowicie zdrowa.

I tak słodko upływają nam wspólne chwile. Jest ciężko, bo trzeba wstawać często i nie mam kiedy się wyspać. Ale to nie ma znaczenia, ponieważ Kornelunia jest z nami. Mogę patrzeć na Jej cudowną buźkę cały czas. Jest taka cudowna, że nie mogę się nią nacieszyć. Nareszcie czujemy, że rodzinka jest w komplecie. Rodzina na Piątkę. Teraz wszyscy czujemy, że jesteśmy Razem. Każdy dzień, choć trudny, jest wyjątkowy. Damy sobie świetnie radę, bo jesteśmy silni i mocno się kochamy. Dzięki Kornelii zrozumieliśmy, że Rodzina jest najważniejsza. Że dobrze jest mieć się do kogo przytulić, porozmawiać, podzielić radościami i troskami, zwyczajnie Być. W zabieganiu dnia codziennego mamy teraz czas na dużo śmiechu. Śmiejemy się ze wszystkiego, bo życie jest piękne i krótkie, więc trzeba doceniać każdą jego chwilę, każdą sekundę. Życie to Cud dany nam od Boga, dlatego staramy się każdego dnia dziękować Mu za możliwość obcowania z każdą żywą Istotą.

Pierwsza wizyta w poradni w celu oceny rozwoju wypadła dobrze. Pani doktor stwierdziła, że to niemożliwe, aby Kornelia urodziła się w 23 tygodniu i była w tak dobrym stanie. Okazało się, że ma napięcie mięśniowe barków i trzeba będzie robić ćwiczenia rozluźniające, a także inne, stymulujące podstawowe odruchy dziecka trzymiesięcznego. Zaczęła się codzienna rehabilitacja. Tak naprawdę to był cudowny czas, w którym miałyśmy okazje lepszego poznania siebie nawzajem. Codzienna porcja dotyku, uśmiechu, głosy i czułość przyniosły efekty.

Na kolejnej wizycie, która odbyła się za dwa miesiące, kiedy Kornelcia miała 8 miesięcy, a skorygowane 4, otrzymaliśmy kolejna porcję ćwiczeń. Rehabilitantka powiedziała, że nasza córcia ma słabo rozwinięte mięśnie ramion i trzeba nad tym popracować, żeby mogła w przyszłości raczkować i wspinać się na rękach. Ćwiczenia te nie były skomplikowane. To niesamowite, jak proste powtarzalne czynności mogą dać piorunujący efekt. Teraz naprawdę rozumiem, że rehabilitacja jest bardzo ważna, bo wspomaga prawidłowy rozwój dziecka.

Podczas wizyty w poradni, lekarka powiedziała, że dobry na napięcia mięśniowe jest masaż Shantala. Kiedy nadarzyła się okazja, poszłam i zrobiłam odpowiedni kurs. Codziennie masowałam Kornelię i dodatkowo wykonywałam masaż dźwiękiem według metody Petera Hessa® dwa razy w tygodniu. Oczywiście nie zapominałam też o zestawie ćwiczeń rehabilitacyjnych. I efekty zaczęły się pojawiać. Każdy mógł je zauważyć, bo Kornelia stała się dzieckiem, które odwzajemnia uśmiech i rozpromienia każdą twarz. To cudownie móc patrzeć jak patrzy głęboko w oczy jakby chciała powiedzieć, dziękuję, kocham cię, jest mi dobrze.

I tak upływa nam każdy dzień. I jest cudownie. Anioły czuwają nad nami. Wiem, że teraz już wszystko będzie dobrze. Teraz czekam na kolejną wizytę w poradni rozwoju. Jestem pewna, że z każdym dniem będzie już tylko lepiej. Następne wizyty przebiegały podobnie, nowy zestaw ćwiczeń, pomiary, wywiad. Cieszę się, że cały czas karmię piersią i dostarczam najlepszych składników naszej córci. Stan Korneluni polepsza się każdego dnia i to ogromnie cieszy. Uwielbiam patrzeć, jak rozpromienia wszystkich swoim uśmiechem i zalotnym spojrzeniem.

 I nadszedł wreszcie piękny wrześniowy dzień, dzień Jej urodzin. Rocznica. Wydarzenie jednocześnie cudowne i pełne bólu. Z perspektywy tego roku, ból zamienił się w Radość i Miłość, a ból… no cóż, prawie poszedł w zapomnienie. Przepełnia mnie wdzięczność za to, że odnaleźliśmy w sobie dość siły, by przetrwać, umocnić się i jeszcze mocniej pokochać. By zrozumieć, że liczy się zaufanie w doskonałość Bożego Planu. Tak! Dziękuję Boże, że dałeś nam te doświadczenia, bo dzięki nim poznaliśmy naszą siłę. Jestem pewna, że od tej pory ze wszystkim damy sobie wspaniale radę. Doceniamy każdą chwilę, jaką niesie nam Życie. Życie to Cud. Ona jest Cudem, który otworzył nasze serca na Miłość. Miłość Bezwarunkową, Ciepłą i Wyrozumiałą, Wspaniałomyślną i Współczującą.

Od dziś zaczynamy Nowe Życie…

CZĘŚĆ TRZECIA: Pierwsze dwa lata

Pierwszy rok życia naszej córki przywitał nas zapaleniem oskrzeli. Niestety, tym razem nie udało się tego uniknąć. Trzeba było zakupić inhalator i włączyć sterydy. Udało się. Po dwóch tygodniach stan córeczki się poprawił. Niestety nie na długo. W nocy dostała bardzo dziwny kaszel i oddychała bardzo krótko. Zdecydowałam, że pojedziemy do szpitala. Dziewczynki zostały z moją kuzynką Martą, a my z mężem pojechaliśmy na dyżur szpitala dziecięcego. W szpitalu nerwowe oczekiwanie… i nareszcie wizyta u lekarza dyżurnego. Na nasze nieszczęście okazało się, że Kornelcia ma duszność i bezwzględnie musi być zatrzymana w szpitalu. No cóż, skoro trzeba. Zmartwiłam się, bo naprawdę źle wyglądała. Po podaniu dożylnych sterydów, antybiotyku i inhalacjach, po tygodniu pobytu na oddziale wyszłyśmy do upragnionego domu. Co za radość spać we własnym łóżku! Dostałyśmy wytyczne, antybiotyk, inhalacje i mogłyśmy być w domku z resztą rodzinki.

Po dwóch tygodniach spokoju, znowu to samo, kaszel i duszność, i znowu oddział dziecięcy. Tym razem byłyśmy sześć dni. Podczas pobytu pobrano córeczce plwocinę do badania i okazało się, że ma pojedyncze kolonie gronkowca złocistego. Lekarz uspokoił mnie, że to nic strasznego i nie mam się tym martwić, bo dostała odpowiedni antybiotyk. Dowiedziałam się, co mam robić w przypadku napadu duszności, żeby nie jechać do szpitala, jak nie trzeba, bo ją zawsze zatrzymają.

Od tego czasu ciągle jesteśmy na inhalacjach z pulmicortu i ventoliny. Ale najważniejsze, że jesteśmy znowu wszyscy w komplecie. Patrząc na Naszą Wojowniczkę, uświadamiam sobie, że Ona jest Wyjątkowa i to jest cudowne. Nie da się Jej podciągnąć pod żadne ramy. Na przykład podczas pobytu w szpitalu zaczęły wychodzić Jej hurtowo zęby. W przeciągu miesiąca miała już ich siedem, a kolejne już się zaznaczają. Ząbkowanie w jej przypadku nie należy do najłatwiejszych: gorączka, bezsenność, marudzenia i brak apetytu. No i notoryczne zmęczenie, bo śpi tylko na rękach albo przy piersi. Musi ją naprawdę boleć, bo dostaje leki przeciwbólowe i miejscowe żele, a i tak cierpi. Serce mi wtedy pęka, bo nic nie mogę zrobić. A raczej mogę, wyobrażać sobie, że jej lepiej. Kiedy już nic nie pomaga, ostatnim ratunkiem jest misa brzuszna. Uderzam w nią i to ją uspokaja. Potem śpi spokojnie. Wyobrażam sobie też, jak białe światło wpływa w jej wnętrze i wypełnia całą. Proszę także zawsze Anioły o pomoc i o spokój w moim sercu. Kiedy ja jestem spokojna, wówczas mogę odpowiednio myśleć, a i ona jest spokojniejsza.

Jeśli chodzi o jej umiejętności, to jeszcze nie siada sama, choć siedzi i stoi na nóżkach. Nie raczkuje, ale za to „gada” jak najęta. Oczywiście po swojemu. Nie martwię się tym, bo widać postępy. Tak naprawdę, nie znalazłam żadnej wzmianki o dzieciach urodzonych w 23 tygodniu ciąży, więc nie mam żadnego porównania. Uważam, że Kornelcia ma swoje tempo i wszystko dzieje się „w swoim” czasie. Kiedy będzie gotowa, sama pokaże, na co ją stać. Teraz cieszę się, że zaczęła wyciągać rączki do mnie i że pokazuje, co chciałaby wziąć. Jest po prostu wspaniała. I Kocham Ją ponad wszystko.

Już niedługo nadejdzie jej drugie Boże Narodzenie z nami, a będzie ono wyjątkowe, bo Moja Ukochana Siostra przylatuje z zagranicy. To będzie początek czegoś nowego i na pewno pięknego w życiu każdego z nas. 

***************************************************************************************** 

To były jedne z najcudowniejszych Świąt Bożego Narodzenia w  moim życiu. Myślę, że w życiu całej Rodziny także. Prawie cała Rodzina zebrana przy jednym pięknie zastawionym stole. Tyle Radości, Miłości i oczekiwań, Wiary i Przebaczenia. Przed Wigilią modliłam się i płakałam, bo nie byłam w stanie utrzymać w sobie burzy emocji. Moje serce przepełnione było cudownym ciepłem. Wszystkie trudne momenty gdzieś odpłynęły. Trwałam w Jedności z Chwilą Szczęścia, Wszechogarniającej Miłości. Czułam, że jestem w środku, a jednocześnie na zewnątrz. Nie da się słowami opisać moich odczuć. Po prostu odczuwałam Wdzięczność, że mogę Być ze wszystkimi tu i teraz i rozkoszować się Ich obecnością. Przyjazd Mojej Siostry był dla mnie bardzo ważny, bo długo wyczekiwany. Kocham Ją bardzo, choć na co dzień nie mamy możliwości osobistego spotkania. 

No i Ona, Kornelia, Cudowna, Piękna, Nasza. Wszyscy byli szczęśliwi, że mogą Jej dotknąć, przytulic, popatrzeć na Jej cudowną twarzyczkę. Aż łza kręci się w oku. To przeżycie, które jest tak silne, że nie możesz złapać tchu. Radość, Radość i jeszcze raz Radość! Nowy członek Rodziny, Nowy Początek, Nowa Nadzieja, Uzdrawiająca Energia Miłości. Jej Bycie wpływa na nas wszystkich, czyniąc nas łagodniejszymi, bardziej wyrozumiałymi. Pochylamy głowy nad Boską Mocą i Cudem, jakim jest Życie.

Nigdy do głowy by mi nie przyszło, że stanie przede mną wyzwanie takiego kalibru. Zmaganie się z całą paletą emocji, z obawą o każdy oddech, o każdy dzień, wreszcie o to, czy my się odnajdziemy w całkowicie nowej rzeczywistości? Dopiero teraz zaczynamy zapominać o bólu, smutku, strachu i cierpieniu. I tylko zdjęcia przypominają nam, jak malutka była Nasza Wojowniczka i jak długą drogę przeszła, by teraz całkowicie Być i kochać nas tak  mocno, jak my Ją kochamy.

 Uwielbiam patrzeć na córeczkę, kiedy śpi i spokojnie oddycha i czuję ulgę, że nie muszę już sprawdzać czujnika oddechu i nareszcie mogę spać spokojnie. Jestem jednak czujna, to jest przecież mała dziewczynka ciekawa świata, która pragnie poznawać swoje otoczenie, więc kolejne wyzwania mnożą się przed nami i dziewczynkami. Cieszę się, bo widzę każdego dnia, jak rozwija się w swoim tempie, jak się uśmiecha, jak reaguje na domowników, jak uparcie daje wyraz swoim oczekiwaniom i pragnieniom. Zaczęła jeść więcej, pić z kubka samodzielnie. Trzeba jednak uważać, bo jej mięśnie przełyku są słabsze, jak u innych dzieci. Każdy kęs stanowi zagrożenie.

 I właśnie kęs spowodował, że w jednej sekundzie świat dla mnie stanął. Otóż, kiedy Korni jadła marchewkę zauważyłam, że zaczyna się dusić. Szybko popukałam ja po plecach. Część marchewki wyleciała. Ale dalej krztusiła się i nie mogła złapać oddechu. Zaczęłam mocniej uderzać i trzymałam ją nogami do góry. Zwymiotowała. Uff. Ale po chwili patrzę, a ona nadal nie może nabrać powietrza. Spanikowałam. Krzyknęłam do dziewczynek, żeby szybko zadzwoniły na 112, bo nie mogę sobie dać rady. Lekarz dyżurny poinstruował dziewczynki, co mam robić, ale ja już to robiłam! I nie działało!!! Dziewczynki płakały, a ja byłam przerażona.

Pomyślałam, że to koniec. W jednym momencie oblał mnie zimny pot. Pomodliłam się i poprosiłam Michała Archanioła o pomoc. Potem uderzyłam jeszcze raz i ostatni kawałek wyleciał na podłogę. W momencie, kiedy zobaczyłam, że zaczęła znowu normalnie oddychać, do domu wszedł strażak, przedstawił się i ze stoickim spokojem i uśmiechem podszedł do mnie. Spytał, co się dzieje, ocenił sytuację i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Tembr jego głosu zadziałał tak uspokajająco, że wszystkie emocje po prostu się ze mnie ulotniły. Po chwili przyleciał helikopter  z lekarzem, a po chwili karetka i policja. Zrobiła się sensacja na całą okolicę. A ja byłam tak wystraszona, a jednocześnie spokojna, że tylko tuliłam córeczkę i całowałam jej policzki.

Lekarz zbadał jej oddech, obejrzał gardło i stwierdził, że wszystko jest dobrze. Pogratulował mi szybkiej reakcji. Sama nie wiem, zadziałałam instynktownie, po prostu. Kiedy już wszyscy opuścili mój dom, poczułam ogromne zmęczenie. Pomyślałam sobie, że mam cudowne i odpowiedzialne córki. Dotarło do mnie, że to średnia córka rozmawiała z lekarzem przez telefon, a starsza przekazywała jego słowa. Nie chcę już przeżywać takich chwil. To jednak dowodzi, że trzeba czuwać w każdej chwili, przy zwykłych czynnościach także.

Uczę się tego, że jest inaczej, ale postrzegam Ją i myślę o Niej, jak o normalnie zdrowej dziewczynce. Nauczyłam się mimo wszystko tak właśnie o Niej myśleć. Wiem, że w swoim czasie zacznie chodzić i mówić. Wiem też, że potrzebuje spokoju, miłości i cierpliwości, aby dać Jej szansę własnego rozwoju.

  ***************************************************************************************** 

Właśnie nadszedł wrzesień i świętujemy kolejny (drugi) rok życia Naszej Wojowniczki. Kocham ją całym sercem i patrzę z podziwem na jej postępy. Uwielbiam jej szelmowski uśmiech i mądre spojrzenie, które mówi oczami, że rozumie i kocha i cieszy się razem z nami. Mój mąż śmieje się ze mnie, że przesadzam, ale ja czuję silną więź z nią i czasem mam wrażenie, że czytamy sobie w myślach. Cieszę się, że rodzina i przyjaciele otaczają ją miłością i z radością patrzą na jej rozwój. No i wspierają mnie.

Teraz zaczynamy kolejny czas, czas kontroli i nowych wyzwań. Zobaczymy, co nam to przyniesie. Jestem pełna optymizmu, ponieważ rozwój córeczki przebiega swoim własnym rytmem. Idzie do przodu na razie na czworakach, ale to tylko kwestia czasu, kiedy zacznie chodzić samodzielnie. Wiem, że najgorsze mam już za sobą i teraz może już być tylko lepiej.

ROZDZIAŁ 2

Ponowne Narodziny Moniki 

 „Jesteśmy i nie jesteśmy zarazem – życie jest ciągłą zmianą, jest ciągłym rodzeniem się i śmiercią” {Heraklit z Efezu} 

CZĘŚĆ 1: Gdy wydarza się nieoczekiwane… 

Każdy z nas w większym lub mniejszym stopniu planuje dzień, sprawy do załatwienia czy to, co chciałby osiągnąć w dalszej przyszłości. Kiedy czynimy plany, nastawiamy się, że większość uda nam się zrobić. Każda modyfikacja czasem wprowadza niepokój lub niezadowolenie. Zazwyczaj lubimy uporządkowane wydarzenia, a nie nagłe zmiany, na które nie jesteśmy przygotowani. Możemy reagować wówczas lękiem, szokiem, być zdenerwowani lub czuć napięcie. Nie potrafimy racjonalnie myśleć i działać, bo czujemy się, jak w oku wielkiego cyklonu. W pierwszym odruchu jesteśmy sparaliżowani, potem przychodzi faza niedowierzania i buntu. Potem złość, frustracja, która ostatecznie przekształca się w akceptację całej sytuacji. Dopiero to pozwala na pełne odnalezienie się w nowej okoliczności.

Ja także miałam swoje plany, chciałam założyć własną kancelarię radcy prawnego. Już obmyślałam, jak ją urządzę, z kim podejmę współpracę. Wierzyłam, że teraz otwiera się dla mnie nowy rozdział życia, w którym nareszcie zacznę iść drogą zawodową i osiągnę sukces. Cieszyłam się ze zdanego egzaminu radcowskiego, który był naprawdę trudny i wymagał wiele wysiłku ode mnie. W ferworze układania działań do podjęcia pojawiła się ta radosna wiadomość: będę mamą! I wszystko stanęło na głowie. Radość zmieszała się z bólem. I zrozumiałam, że plany są po to, by je zmieniać, że nie można kurczowo trzymać się raz ustalonych zamiarów. Trzeba być elastycznym, by móc wytrwać w wirze wydarzeń i odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Dla mnie cały przebieg ciąży, pobyt w szpitalu i wreszcie narodziny córeczki były niezwykle trudnym i jednocześnie fascynującym doświadczeniem. Mogliśmy z mężem obserwować dojrzewanie dziecka, które normalnie jest ukryte dla wzroku. W sztucznym brzuchu, czyli inkubatorze,  widać było dzień po dniu, jak rozwija się mała istotka. Nieoczekiwanie staliśmy się świadkami walki o życie, która rozgrywała się na naszych oczach. I zmiany, która zachodziła stopniowo w każdym z nas.

Ja sama przeszłam przemianę, która przebiegała fazami, a związana była z przeżyciami i w efekcie poczynionymi odkryciami nowych możliwości. Każdy etap był dla mnie ważny i odkrywczy. Dowiedziałam się o sobie ciekawych rzeczy. O pewne w ogóle bym siebie nie podejrzewała. Jednak, jeśli inni je we mnie widzieli, to oznacza, że miałam je w sobie. Moje fazy nazwałam Faza Mobilizacji, Faza Zmęczenia, Faza Spadku Formy i Faza Powtórnego Entuzjazmu.      

CZĘŚĆ 2: Faza Mobilizacji

Kiedy dowiedziałam się, że będę po raz kolejny mamą, szalałam ze szczęścia. Już widziałam siebie, jak chodzę z brzuszkiem, który powiększa się każdego dnia. Uśmiechałam się na samą myśl o tym, że znowu poczuję ruchy dziecka i tak, jak w poprzednich ciążach, będę obserwowała wygibasy brzuszne, czyli rozciąganie brzucha nóżkami. Planowałam sobie, co będę robić, kiedy przestanę pracować, itd. I tu pierwsza niespodzianka. Odczuwałam napięcie w okolicy macicy, a po wizycie u ginekologa okazało się, że mam za wysokie ciśnienie.  Otrzymałam zalecenie, żeby leżeć w łóżku i wstawać tylko do toalety. Zaskoczenie i niedowierzanie. Przecież do tej pory wszystko było dobrze. W poprzednich ciążach nie miałam żadnych problemów, wszystko przebiegało wręcz książkowo. A tutaj od początku wszystko inaczej, niż to sobie planowałam. Na dodatek musiałam przeorganizować codzienne obowiązki. Dzięki przyjaciółce nie umarłam z głodu, to ona zaopatrywała mnie i robiła pyszne zdrowe śniadanka i obiadki. Reszta rodziny nie była zadowolona z faktu, że nie mogę nic zrobić, nigdzie wyjść. To mi wcale nie poprawiało samopoczucia, mi też nie było łatwo. Ja, zawsze energiczna i w ciągłym ruchu, nagle zostałam unieruchomiona. Co więcej, lekarz zalecił mi spokój i żadnego stresu. A jak w dzisiejszych czasach uniknąć stresowych sytuacji i napięć?

Postanowiłam stosować techniki oddechowe, żeby uspokoić ciało i umysł. Codziennie rano wprowadzałam siebie w tak zwany stan alfa, głęboko oddychałam i po kilku minutach czułam, że mój oddech uspokaja się. To pozwalało mi uwolnić również napięcie z ciała. Stosowałam techniki relaksacyjne i myślałam, że to mi pomoże wytrwać przez cały okres ciąży w spokoju, leżąc w zaciszu domowym. Było mi ciężko, nie mogliśmy nigdzie razem wychodzić, nie mogłam w pełny sposób uczestniczyć w życiu rodzinnym. To wszystko razem wzbudzało różne uczucia u pozostałych członków rodziny. To było moje dodatkowe źródło stresu.

Czara goryczy przelała się i wszystko legło w gruzach, kiedy po wizycie w toalecie odeszły mi wody. W jednym momencie oblał mnie zimny pot, całe życie, jakie mogłabym mieć, razem z kolejnym dzieckiem, przeleciało mi przed oczyma w jednej sekundzie. Zalały mnie wszystkie chyba uczucia, strach, lęk, smutek. Jeszcze wtedy nie dochodziło do mnie, że coś niedobrego się zdarzyło. Wiedziałam tylko, że muszę szybko jechać do szpitala, że każda minuta jest ważna. Czułam, że umieram. Przecież, kiedy odchodzą wody, zaczyna się poród! A to nie był odpowiedni czas, by dziecko mogło żyć.

Miałam wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę, że to jakiś koszmar, z którego zaraz się obudzę. W końcu jednak dotarło do mnie, że jednak to jest moja rzeczywistość. Kiedy moja przyjaciółka przywiozła mnie do szpitala, lekarz przyjmujący stwierdził całkowite bezwodzie i skierował mnie na porodówkę. Jechałam samotna i opuszczona na wózku i patrzyłam na kobiety szykujące się do porodu. To jakiś kiepski żart, myślałam. Co ja tu właściwie robię? Z całych sił próbowałam myśleć o czymś innym, miałam wrażenie, że to nie mi się przytrafiło. Kiedy już znalazłam się na sali, gdzie leżą kobiety czekające na rozwiązanie, modliłam się do Boga i prosiłam Anioły, żeby mi pomogły i ukoiły ból, który zaczynał rozrywać mi klatkę piersiową. Odruchowo zabrałam ze sobą pudełeczka z pozytywnymi afirmacjami, sięgałam do nich i czytałam, by dodać sobie otuchy. Chowałam je pod poduszką, by nikt ich nie zobaczył. Jasne stało się dla mnie, że niestety stracę dziecko. Boże, pomyślałam, to nie może być prawda! Tak czekałam na naszego nowego członka rodziny razem z mężem i dziećmi! To się nie dzieje naprawdę! Jednak rzeczywistość brutalnie wdzierała się do moich myśli. To koniec, nic już nie da się zrobić. Byłam zrozpaczona, a spojrzenia lekarza mnie mroziły.

Moje serce krwawiło, jak słyszałam pierwszy krzyk nowonarodzonych dzieci. Okropny ból rozrywał mi serce, bo wiedziałam, że ja tego krzyku nie usłyszę. Popłakałam się jak bóbr. To było ponad moje siły. Długo płakałam. Potem pomyślałam, że mi się uda, że akurat mi się na pewno uda i moje dziecko będzie żyło. Kiedy leżałam, w przerwie między różnymi badaniami, toczyłam ze sobą dialog. Jedna część mnie była smutna i zrozpaczona, a druga mnie pocieszała. Mówiłam do siebie:

-Dlaczego to właśnie mnie spotkało? Przecież nie tak miało być! To nie dzieje się naprawdę!

~Nie rozpaczaj, wszystko będzie dobrze, przecież wiesz, że nic nie dzieje się bez przyczyny.

-Nie rozśmieszaj mnie, to na pewno moja wina, mogłam lepiej o siebie dbać i bardziej siebie pilnować. Gdybym nie wysilała się tak w toalecie, to na pewno wody by mi nie odeszły. Co za masakryczna sytuacja. Ja nie chcę tutaj być! To jakiś koszmar. Przecież nie taki był plan.

~Nie rozpaczaj, wszystko się ułoży. To nie twoja wina, robiłaś wszystko najlepiej, jak mogłaś. Pewnych wydarzeń nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Zrozum, to nie twoja wina. To niczyja wina. Wszystko się ułoży i zobaczysz, będziesz szczęśliwą mamą.

-Tego nie jestem pewna. Położna powiedziała mi, że oni tutaj w szpitalu ratują dzieci, ale jakość ich życia to już inna sprawa.

~Przecież już wiesz, że dzieci mogą przeżyć w warunkach bezwodzia, tylko rozwijają się wolniej. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Oddychaj i wyobraź sobie, że dziecko, którego ruchy czujesz, kocha ciebie i przyjdzie na świat czy ci się to podoba, czy nie. Zaufaj, że Bóg nie pozostawi ciebie bez opieki. Skoro to się wydarzyło, to znaczy, że dasz sobie radę. Bóg nie daje nam nic ponadto, co możemy znieść. Pamiętaj o tym. Jesteś silna, dasz sobie radę, tylko nie panikuj.

Wewnętrzny dialog pozwalał mi na zajęcie myśli czymś innym i nie popadnięcie w czarną rozpacz. Byłam bliska załamania. Co godzinę robiono mi badanie ultrasonograficzne i sprawdzano, czy dzidziuś oddycha i czy się rusza. Na pierwszym badaniu bałam się spojrzeć w monitor, bo obawiałam się najgorszego, że Mój Ukochany Pysiaczek nie daje oznak życia. Jednak za każdym razem ruchy były widoczne. To było jak balsam na mą duszę. Tylko niestety krótki, bo zaraz któraś z pielęgniarek patrzyła na mnie tak dziwnie. Od jednej to nawet usłyszałam, że jeżeli teraz urodzę, to dziecko nie ma najmniejszych szans na przeżycie, a jeżeli skurcze się nie pojawią, to wytrzymam z pękniętym pęcherzem najwyżej dwa tygodnie. Poza tym poinformowała mnie, że to nie problem urodzić dziecko, bo oni w szpitalu je uratują. Medycyna jest już bardzo zaawansowana, problem tkwi w jakości takiego dziecka. No chyba, że mam chody „na górze”, to może się uda. Myśli szalały w mojej głowie, szczególnie ta ostatnia. Pomyślałam, że musze zrobić wszystko, aby się udało wytrzymać. Pragnęłam tego jak nic innego na świecie. Kiedy później przyszedł mój mąż, rozryczałam się na dobre. Wiedziałam, że jemu też nie jest łatwo, ale potrzebowałam wsparcia. Tutaj znowu moja przyjaciółka Kasia była przy mnie i Mama. Okazało się, że wielu ludzi dobrze mi życzy. Podzwoniłam po ludziach, którzy mogliby energetycznie wesprzeć mojego dzidziusia i mnie. Wówczas poczułam się lepiej. Niesamowicie życzliwe słowa i ogrom miłości otrzymałam od mojej Ukochanej Siostry Marzeny. To cudowny psycholog o wrażliwym wnętrzu. Dobrze rozumiała, co czułam.

Mój mąż od razu poszedł porozmawiać z lekarzem, aby wiedzieć więcej o całej sytuacji. A ja leżałam ze złamanym sercem i pytaniem czy ja nie śnię? Czy to się dzieje naprawdę? Kiedy mąż mnie uspokoił trochę, zaczęłam się modlić do Boga, prosić Anioły o pomoc. Anioły to potężne bezwyznaniowe Istoty gotowe pomagać, jeśli je tylko o to poprosimy. Ja poprosiłam i prosiłam cały dzień. W nocy lekarze stwierdzili, że skoro akcja porodowa się nie rozpoczęła, a dziecko wykazuje oznaki życia, to przewiozą mnie na odział położniczo-ginekologiczny. Przewieziono mnie do pokoju dwuosobowego z łazienką. Zajęłam łóżko po prawej stronie i czekałam, co dalej. Perspektywa leżenia całymi dniami, wcale mi się nie podobała. Smutno mi było, że nie będę widziała moich dzieci. Po rozmowie z moją siostrą i przyjaciółką postanowiłam myśleć pozytywnie. Otrzymałam od nich wsparcie, pocieszenie i nadzieję, więc z dobrym nastawieniem myślałam o kolejnym dniu.

Chociaż to dawało mi małe poczucie komfortu. A myśli szalały. Na przemian czułam radość i siłę do walki oraz smutek i gorycz. Jedyną pociechę dawały mi karty z anielskimi pozytywnymi afirmacjami, które namiętnie czytałam. Starałam się myśleć pozytywnie i mieć wiarę, że to wszystko czemuś służy, czemuś większemu, a moje dziecko i ja jesteśmy tego małym elementem. Obłożyłam się pozytywnymi książkami i starałam się na wszystko spojrzeć, jak na pewien ciąg przyczyn i skutków. Wiedziałam jedno, że możemy wszystko osiągnąć, jeśli tylko w to wierzymy. „Jakie są nasze myśli, takie jest nasze życie”. Oto motto, które zaczęło mi przyświecać. Skoro tak, analizowałam, to chcę zrobić wszystko, by w tej sytuacji to zadziałało. I tak zaczęłam każdego dnia proces wizualizacji. Wyobrażałam sobie, że z dzieckiem jest wszystko dobrze, widziałam jak chodzimy brzegiem morza i się śmiejemy. Słyszałam głos naszej córki, który mówi: „Mamo nie martw się, ja będę zdrowa.” Widząc tę scenę płakałam w głos. Poruszyło to najmocniej ukryte we mnie uczucia. Czułam, że nie wolno mi się poddać, że nie mogę zawieść ani jej, ani siebie. Całymi dniami wizualizowałam i powtarzałam pozytywne afirmacje. Modliłam się i prosiłam Anioły, szczególnie Archanioła Michała i Rafaela o siłę i wiarę dla mnie i o siłę do walki dla córeczki.

Najgorzej czułam się, kiedy był obchód. Wszyscy lekarze patrzyli na mnie dziwnie z politowaniem, jakby chcieli powiedzieć, jaka ona biedna, czuje ruchy dziecka, a przecież wiadomo, jak się to skończy. Po obchodzie zawsze musiałam sięgać do afirmacji anielskich i mówić sobie, że będzie dobrze i dam radę. Nawet leżenie całymi dniami nie było już tak straszne, ponieważ przyświecał temu wyższy cel. Zdążyłam już oswoić się z nową sytuacją. Przynajmniej mogłam odpocząć, wyleżeć się za wszystkie czasy. Kiedy jednak dziewczynki przychodziły do mnie z wizytą, miałam wyrzuty sumienia, że nie jestem z nimi. Nie można być wszędzie w jednym czasie, pocieszałam siebie. Serce mi krwawiło, bo tęskniłam za nimi i widziałam, jak one przeżywają moją nieobecność w domu, zwłaszcza starsza córka. Wtedy mówiłam sobie, że trzeba wytrzymać, że przecież kiedyś będziemy razem w piątkę, lepiej później niż wcześniej, ale będziemy.

Żeby nie zwariować, ustaliłam sobie wewnętrzny porządek dnia. A mianowicie rano odmawiałam modlitwę Zdrowaś Mario, prosiłam Archanioła Rafaela o napełnianie mojego brzuszka szmaragdowozielonym uzdrawiającym światłem i czytałam sobie afirmacje i pozytywne myśli z książek, które miałam ze sobą. Po obchodzie porannym zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że pęcherz skleja się i napełnia wodami albo, że idę na spacer z wózkiem, w którym leży moje dziecko i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. Czasem wyobrażałam sobie, że białe światło napełnia płód i mnie i wtedy czułam się spokojna.

Po kolejnym badaniu lekarskim, kiedy już oswoiłam się z myślą, że spędzę w szpitalu jakiś czas, zaczęłam wątpić we wszystko, co do tej pory dawało mi wytchnienie. Wtedy starałam się skupiać jeszcze bardziej na tym, że urodzę zdrowe dziecko i wszystko będzie dobrze. W głowie widziałam wielki ekran, na którym był ogromny słupek. Na dole widniał napis  „chore”, a u góry „zdrowe”. W środku był wypełniony zielonym płynem. Kiedy płynu ubywało, to podnosiłam go do góry, i powtarzałam sobie: zdrowe, zdrowe. I tak w kółko. Kiedy zrobiono mi badanie ultrasonograficzne i widziałam ją, jak ssie kciuk, łza zakręciła mi się w oku. Tak, to Nowe Życie rośnie we mnie i jest silne. Kiedy jednak pan doktor stwierdził, że wolno się rozwija, dopadł mnie lęk, a może jednak nie dam rady? Może cud się nie zdarzy i nie będę mogła cieszyć się macierzyństwem? Potem dowiedziałam się, że dzieci, które rozwijają się w warunkach bezwodzia lub z minimalną ilością wód, rosną wolniej i są mniejsze. Mój skarb rósł w całkowitym bezwodnym środowisku. Znowu musiałam wykonać tę samą pracę od nowa. Musiałam i chciałam zaufać Bogu, że wszystko ułoży się doskonale, w zgodzie z Boskim przewodnictwem. Przecież nie po to dostałam taką szansę, żebym ją zmarnowała. Mówiłam sobie, będzie dobrze, wierz i ufaj, że wszystko się uda. Dasz radę. Dowiedziałam się, że można wytrzymać i dwa miesiące, jednak jest to ryzykowne i zależy od organizmu kobiety. W takiej sytuacji, gdy wody odeszły i wnętrze jest otwarte na wszelkiego rodzaju bakterie i inne paskudztwa, może dojść do zakażenia wewnątrzmacicznego, co stanowi zagrożenie dla życia płodu i matki. Mimo wszystko jednak, im dzidziuś dłużej utrzyma się w brzuszku mamy, tym lepiej dla jego rozwoju, jednak trzeba mieć na względzie także dobro dziecka i zdrowie matki. Więc kiedy zachodzi niekomfortowa sytuacja, to lekarz wybierze mniejsze zło, czyli dzidziuś musi opuścić cieplarniane warunki. Ja miałam nadzieję, że uda mi się wytrzymać dostatecznie długo, aż dobrze rozwiną się płuca. Dostałam zastrzyki na szybszy rozwój płuc i cały czas utrzymywałam pozytywne nastawienie, że dam radę.

W poniedziałek poszłam na kolejne badanie kontrolne. Czułam po nim ból i ucisk w podbrzuszu. Ból był na tyle silny, że powodował mój dyskomfort. Wzmocniłam moje wizualizacje, modlitwy i czytałam książki, by zająć myśli. Jednak po południu ból zrobił się bardziej dokuczliwy. Leżałam na boku i prosiłam Archanioła Rafaela, żeby zabrał go ode mnie. Wydawało mi się, że czuję się lepiej, ale ból nadal był. Cały czas prosiłam o wsparcie i ból nie narastał. Podczas wieczornej kroplówki, kiedy siedziałam bolesność zelżała, więc pomyślałam, że nareszcie czuję ulgę. Po odłączeniu położyłam się i poczułam, że oblewa mnie pot. Skurcze zaczęły być regularne. Domyślałam się, że nie uda mi się dłużej wytrwać i, że właśnie zaczęła się akcja porodowa. Poprosiłam siostrę o przyjście lekarza. W tym czasie oddychałam głęboko i prosiłam wszystkich, którzy przychodzili mi do głowy, żebyśmy dziecko i ja były bezpieczne. Przez dwie minuty ból zaczął rozrywać mnie od środka i już miałam pewność, że rodzę. Prosiłam Boga i Anioły, żeby przy mnie byli, żeby dodali mi otuchy i wiary w pomyślne zakończenie. Pomyślałam, że nie udało mi się długo wytrzymać, a potem ból dawał się już dobrze we znaki.

Kiedy lekarka przyszła, stwierdziła, że chyba mam niski próg bólu i poprosiła, żebym się położyła do zbadania. Stękałam i nie miałam siły, a kiedy mnie zbadała, to powiedziała, że mam całkowite rozwarcie i rodzę. Spanikowałam i poprosiłam o coś przeciwbólowego. Nic nie dostałam, tylko miałam głęboko oddychać i nie przeć. To było najtrudniejsze zadanie, bo właśnie chciało mi sie przeć. Jak w hollywoodzkim filmie pędziłam na szpitalnym wózku na porodówkę a jadąc myślałam na przemian, że to zły sen albo prosiłam Maryję, żeby przy mnie była i wspierała mnie. Kiedy tam dotarłam, miałam zmienić łóżko. Myślałam: nie mogę, boli, nie dam rady! Płakałam, czułam się taka samotna i nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. Myślałam, że to tylko zły sen i w końcu obudzę się z niego. Ale lekarze nalegali, więc resztkami sił zmieniłam łóżko i zsunęłam się na koźle. Wtedy za jednym parciem córka po prostu wyskoczyła na ręce położnika, tak pchała się na ten świat. A ja miałam wrażenie, że jestem na pół jawie i na pół śnie. To, co pamiętam, to poczucie, że umieram i wszechogarniającą mnie czarną rozpacz.

Po dłuższej chwili pokazali mi Ją, moją Wielką Odważną Dziewczynę. Zobaczyłam małą istotkę, która nawet nie patrzyła na mnie, bo urodziła się z zarośniętymi oczkami.

Tak naprawdę wszystko potoczyło się błyskawicznie i niedowierzałam temu, co widziałam i czułam. Chciałam dzwonić do męża, do mamy, panikowałam i nic nie pomagało. Byłam w ciężkim szoku, nie mogłam uwierzyć, że to się naprawdę stało. Potem przeżyłam koszmar z łożyskiem. Nie chciało wyjść. Pani doktor powiedziała, że jeśli zaraz nie urodzę, to będzie musiała włożyć mi rękę i je wyjąć. W momencie, kiedy to sobie wyobraziłam, poczułam strach i zdecydowany opór. NIE, nie chcę, nie możecie mi nic wkładać! W myślach prosiłam Boga i Anioły, żeby coś zrobili, cokolwiek. I wtedy przyszedł miły pan położnik, który podusił mój brzuch i łożysko w ostatnim momencie samo wyszło. Oczywiście nie całe, więc musiałam mieć łyżeczkowanie. Zostałam uśpiona i miałam piękne wizje olbrzymich połaci kwiatów. Tylko jedna część mózgu widziała je kolorowe, a druga czarno białe i w dodatku kwadratowe. To było coś, czułam się jak na świetnej imprezie. A potem przebudzenie…

CZĘŚĆ 3: Faza Spadku Formy

1.

Kiedy obudziłam się na sali po zabiegowej, powoli dochodziła do mnie smutna prawda. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy płakać. Czułam się beznadziejnie, obwiniałam siebie za wszystko i zadawałam mnóstwo pytań, na które nikt nie chciał mi odpowiedzieć. Płakałam i płakałam, a w zasadzie wyłam, bo czułam jednocześnie miłość i lęk o przyszłość. Nie umiałam sobie wyobrazić teraz życia. Wiedziałam jedno, urodziłam córeczkę, i pragnę, żeby żyła, bo kocham ją całym sercem. W poczuciu smutku, rozpaczy, miłości zostałam przewieziona na oddział poporodowy i czułam pustkę. Cały czas dochodziła do mnie ta smutna, a jednocześnie radosna wiadomość, urodziłam cudowną córeczkę, której nie słyszałam i nie mogłam przytulic. To jakiś koszmar. Dlaczego? Chciałam uciec ze szpitala, ale nie mogłam. Ryczałam jak bóbr, nie mogłam się pogodzić z myślą, że to już koniec, że nie ma w brzuszku jego mieszkańca. Ponieważ to była noc, zadzwoniłam do mojej siostry, która stała się pierwszą osobą, która dowiedziała się o narodzinach Kornelii. Gratulowała mi, ale w głosie wyczuwałam zaskoczenie. Obie płakałyśmy, bo obie nie wierzyłyśmy, że to stało się tak szybko.  Moja siostra powiedziała, że wszystko będzie dobrze, że nie mam się martwić. Trudno mi było, bo chciało mi się płakać. To był dla mnie najtrudniejszy czas, jako matki. Płakałam i cieszyłam się na przemian. Czułam się bezradna, bezsilna i obdarta z cudownego czasu cieszenia się dzieckiem w łonie. Już nie będę chodzić dumnie z brzuszkiem, bo w nim już nic nie ma! Czułam, że umieram, jako kobieta. Rozpacz zalewała mi serce i tylko myśl, że Ona już jest i mnie potrzebuje nie pozwalała mi zwariować.

Rano na obchodzie zapytano mnie, kiedy mają przyjść obwiązać mi piersi, żeby nie pojawiło się mleko. Osłupiałam i poczułam jednocześnie bunt wewnętrzny. A właśnie, że ja będę karmiła piersią! Odpowiedziałam, że nie chcę obwiązywać piersi, że chcę utrzymać laktację, bo zatrzymać ją jest łatwo, ale przywrócić już nie. Lekarz spojrzał na mnie dziwnie i powiedział, że mam prawo podjąć taka decyzję, ale mam się jeszcze zastanowić. Kiedy obchód się skończył, czułam, że rozpada się mój świat. Nie mogłam się ruszać, bo byłam obolała po porodzie, a najchętniej pobiegłabym daleko i szybko. Nie chciałam przyjąć do wiadomości, że moja córka może nie przeżyć. To niemożliwe, myślałam, przecież nie po to pojawiła się na świecie, żeby teraz odejść. Modliłam się do Boga i prosiłam Anioły, żeby napełniły me serce spokojem i światłem, żebym nie zwariowała.  Z całej siły pragnęłam, żeby żyła. Po czasie jednak doszłam do wniosku, że powinnam dopuścić do siebie i tę bolesną prawdę, że urodzone tak wcześnie dziecko, może nie przeżyć. A jeśli tak, to będę musiała pogodzić się z tym, że nasza rodzina się nie powiększy, przynajmniej fizycznie, a wtedy zyskamy dodatkowego Aniołka do opieki.

Dla matki to jednak jest ogromnie trudne. To przecież ona nosiła pod sercem dziecko, z którym nawiązała więź emocjonalną, które czuła i które pokochała. To, że jej dziecko może umrzeć, jest niewyobrażalnie trudne do pomyślenia. Tej prawdy żadna matka nie chce przyjąć do wiadomości tak długo, jak się da. Żeby odwrócić widmo czarnego scenariusza, leżąc na łóżku myślałam o niej i wyobrażałam sobie, że tulę w ramionach płaczące dziecko, śpiewam kołysanki, idę na spacer z wózkiem. Widziałam kolor wózka, ubrania i porę dnia. Widziałam słońce, które towarzyszyło naszym spacerom i odczuwałam spokój i radość.

 Bardzo bałam się naszego pierwszego spotkania. Jaka Ona jest? Jak wygląda? I najważniejsze czy żyje? Nie mogłam opanować drżenia całego ciała. Kiedy weszłam na Odział Intensywnej Terapii Noworodka, poczułam dziwne ukłucie w sercu. Z bijącym sercem podeszłam do inkubatora, który stał na samym końcu sali. I zobaczyłam Ją… taką piękną Istotkę, która już chciała zmagać się z trudami życia, która już chciała wszystkim pokazać, jaka jest silna. Ryczałam jak wół, nie mogłam się uspokoić. Pojawiły się we mnie naraz radość, szczęście, smutek, żal, rozpacz, strach i rozrywający całe ciało ból. Ona jest taka krucha, taka drobna i cudowna. Ona jest Moja. Nasza. Mogłabym patrzeć na Nią bez końca. Uśmiechałam się przez łzy. Moja malutka córeczka. Z czułością patrzyłam na Jej malutkie okablowane ciałko. Boże, jest taka piękna, oddycha, żyje! Płacz i radość na przemian i tylko ten rozdzierający serce ból.

Płakałam i jednocześnie modliłam się. Prosiłam: „Ukochana Matko Boża, Najdroższy Jezu, Anioły i Archanioły proszę opiekujcie się córeczką, otoczcie ją swoim uzdrawiającym światłem i wspomóżcie ją, by miała siłę walczyć o swoje życie.”

Właściwie cały czas wizualizowałam sobie, że mam zdrowe dziecko, które słyszy, widzi, chodzi i mówi. Kiedy byłam w domu modliłam się i wyobrażałam sobie, że białe światło otacza córeczkę, wzmacnia każdy organ jej ciała i daje jej siłę. W szpitalu, kiedy stawałam przed inkubatorem, mówiłam do niej, że jest silna, dzielna, cudowna, mocno kochana przez nas, że wierzę w nią, że da sobie radę. Gładziłam ją po główce, która mieściła się w mojej dłoni. Dotykałam stóp mówiąc jej, że to ja, że jestem i czuwam przy niej. Pielęgniarki pozwoliły mi umieścić w inkubatorze anioła, który czuwał nad nią w każdej sekundzie jej życia.

2.

Przykro mi było, jak słyszałam albo widziałam, że z którymś dzieckiem coś złego się dzieje. Obok Kornelii leżał chłopiec, także w inkubatorze, który mimo urodzenia o czasie, był słaby.  Wszyscy wiedzieli, że niedługo odejdzie. Czułam przejmujący ból patrząc na matkę, która siedziała przy nim wiedząc, że to jej ostatnie chwile. Kiedyś spotkałyśmy się na korytarzu szpitalnym i zaczęłyśmy rozmawiać o naszych dzieciach. W trakcie rozmowy wyczułam, że potrzebuje ona wsparcia i otuchy. Powiedziałam, że każde dziecko po coś pojawia się, nawet, jeśli to tylko chwila. Ona odpowiedziała, że tak, jak ja, wierzy, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Trwałyśmy tak w rozmowie, póki nie wpuszczono nas na oddział. Potem podziękowała mi za rozmowę mówiąc, że potrzebowała się wygadać i ta rozmowa przyniosła jej ulgę.

Kiedy przychodził czas na odciąganie mleka, w pokoju laktacyjnym matki opowiadały swoje historie i wzajemnie dawały sobie wsparcie. Ja mówiłam o tym, że między matką a dzieckiem, istnieje niezwykła więź. Samopoczucie matki ma kolosalny wpływ na dziecko. Ono wszystko czuje, odbiera emocje otoczenia, więc jeśli chcemy mu pomóc, trzeba wierzyć, dawać mu wsparcie i siłę do walki o życie. Jeśli my nie będziemy miały siły, wiary, nadziei, optymizmu, to jak nasze maleństwa mają ją mieć?  Skąd mają ją czerpać? To jest dla nas wielkie wyzwanie, które musimy podjąć, dla dobra wszystkich. Zawsze starałam się dawać wsparcie i myśleć pozytywnie. Tłumaczyłam, że gdyby dziecko było całkowicie zdrowe, to by nie leżało na oddziale intensywnej terapii, ale też jest to miejsce, gdzie ma szansę żyć i przeżyć. Przebywanie na oddziale intensywnej opieki budzi wiele emocji, nie możesz przytulić dziecka chyba, że na krótko. Ja mogłam kangurować córeczkę, a i tak rodziło się we mnie poczucie winy, lęku, złości, że nie mogę jej mieć cały czas. Pojawiały się pytania, dlaczego? A z drugiej strony byłam wdzięczna, że możemy być tak blisko siebie i czuć swój dotyk i zapach. Chłonęłam te chwile i wiem, że miały one duże znaczenie dla nas obu.

W domu ryczałam w poduszkę z bezsilności i bezczynności. Nie mogłam nic zrobić ponad to, co wydawało mi się zwyczajne. Dla małych dzieci bliskość rodziców, a szczególnie matki jest ważna.  Ono uczy się w ten sposób poczucia bezpieczeństwa, słyszy znajome głosy, czuje ruchy. Skoro nie mogłam być przy niej cały czas, chociaż miałam te krótkie chwile spędzane na oddziale. Na szczęście malutka mogła przyjmować moje mleko. Właściwie godziny, które spędzałam w szpitalu dzieliłam na bycie przy inkubatorze, w pokoju laktacyjnym i rozmowy z innymi rodzicami. Postanowiłam, że codziennie, oprócz wizualizacji, będę mówiła do niej słowami miłości, żeby wiedziała, że jest dla nas, dla mnie, bardzo ważna. Prosiłam ją, żeby była silna. Mówiłam jej, że jest odważna i dzielna, że chciała tak wcześnie przyjść na świat. Kompletnie nie chciałam brać pod uwagę negatywnego scenariusza i uczuć, tylko wspierałam ją, i tak naprawdę siebie. Kiedy lekarz podał nam wstępne informacje o stanie dziecka nie zdziwiliśmy się, że podaje okrojone fakty medyczne. Nie powiedział nam wszystkiego, by nas nie martwić. Dla nas ważne było, że oddycha. Tak bardzo chcieliśmy ulżyć jej cierpieniu. Taka drobinka, a tyle musi przejść. Wiedziałam jedno, że musimy z mężem być dobrej myśli. Ja muszę, chcę. Wsparcie rodziców jest bardzo ważne, gdyż dziecko je odczuwa i odbiera na poziomie energetycznym. Cud narodzin i wielka niewiadoma. Kiedy wychodziliśmy z Oddziału Intensywnej Terapii Noworodka, czułam mimo wszystko szczęście i radość i wiedziałam, że muszę być silna dla Niej. Cały czas modliłam się i prosiłam Niebiosa o wsparcie, ufność i siłę dla nas dwóch. Nie mogłam się teraz poddać, chciałam wierzyć, że wszystko będzie dobrze, i że Kornelia będzie żyła i będzie całkowicie zdrowa.

Najgorsze było pięć pierwszych dób jej życia i to czekanie. Była bardzo niestabilna, tylko z oddechem dobrze sobie radziła, w porównaniu z innymi parametrami. Tego się łapałam, jak spragniony wody. Szukałam każdej pozytywnej oznaki, by samej z większą ufnością wierzyć, że przejdziemy wszystko, że wyjdziemy w końcu do domu. A to była żmudna i długa droga. Ciągła walka ze sobą, z myślami, które zalewały głowę lawinowo. Wierzyłam, że skoro przyszła na świat, to nie po to, by tak szybko z niego odejść. Każda matka chce w to wierzyć. Ja wierzyłam głęboko i mocno i cały czas myślałam, że damy radę. Wyobrażałam sobie jak ją tulę do piersi, jak chodzimy na spacery. Te obrazy, chociaż powstały w mojej głowie, były balsamem na mą duszę. Wówczas czułam, że jest cudownie, wszystko jest piękne i jesteśmy razem.

W chwilach słabości i smutnych uczuć nieoceniony okazał się mój mąż. Okazywał mi wsparcie, jakiego się po nim nie spodziewałam. Potwierdziła się stara prawda, że takie trudne wydarzenia zbliżają i łączą ludzi. Wspólnie przeżyty ból spaja, powoduje, że stawiamy pytania o wartości, o uczucia i priorytety w życiu. Przed nami także otworzył się lepszy rozdział wspólnego życia, chociaż rozpoczęty przez bardzo dla nas ciężkie chwile. Prawdą jest, że człowiek potrafi wiele znieść. Jak wiele, okazuje się wtedy, kiedy trzeba zmierzyć się z konkretnym wyzwaniem. Kiedy trzeba stawić mu czoła, a nie uciec z podkulonym ogonem. Krok po koku i my stawaliśmy się sobie bardziej bliscy, silniejsi i ufający, że damy radę. Nie ma przypadków, wszystko dzieje się po coś. Na pewno po to, by móc zmienić swoje życie i zobaczyć je z innej perspektywy. Dawne schematy upadają, a pojawiają się nowe, lepsze rozwiązania, chociaż tego nie widzimy i nie wierzymy, że można coś zmienić, zrobić inaczej. Taka sytuacja uczy pokory wobec Życia, Losu. Jesteśmy tutaj tylko przejazdem i możemy wiele zdziałać. Ile, to zależy od nas samych. Wzajemna więź, która łączy dwoje ludzi zazwyczaj ulega przemianie, bo doświadczenie ją wymusza. A takie jak przedwczesne urodzenie dziecka na pewno. Przecież ono jest, już je kochamy, bez względu na skutki. To nie zabawka, by ją wyrzucić, bo nie działa.

3.

 Piękne jest to, że dzieci kochamy bezwarunkowo, za to, że są. To ideał Miłości. Jeżeli takie trudne doświadczenia powodują zmianę postrzegania świata i drugiego człowieka, to niech się dzieją. „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”. To doświadczenie na pewno nas zaczęło wzmacniać. Spojrzałam na mojego męża inaczej, dostrzegłam cechy, których wcześniej u niego nie widziałam. Ten wspólny ból, codzienna walka o siebie, o Kornelię, o dziewczynki, dodały nam sił, a jednocześnie uzmysłowiły, jak kruche jest ludzkie życie. Jak trzeba się nim cieszyć i kontemplować, bo w gruncie rzeczy jest piękne, ulotne i zwiewne jak motyl, a jednocześnie twarde jak głaz. Wspólne zmaganie się z losem niesie niesamowitą siłę i wolę życia. Chcemy być, czuć i wiedzieć, gdzie jest nasz dom, nasze miejsce na Ziemi.

Najwięcej trudności, według mojej opinii, oczywiście, miałam ja. To ja siedziałam każdego dnia i mówiłam naszej córeczce, jaka jest silna, że da radę, że my w nią wierzymy. Powtarzałam to jak mantrę, codziennie wytrwale i starałam się widzieć dobre strony tego wydarzenia, choć nie było to łatwe. Oczywiście mąż też na swój sposób przeżywał przedwczesne przyjście naszego dziecka. On też cierpiał, ale miał mnie i dzieci i nami także musiał się zająć. Rozumiem, że jemu także było trudno, może nawet trudniej niż mnie, bo nie miał komu opowiedzieć o swoim bólu. Musiał sam sobie z tym dać radę. Jest również dzielny, jak Kornelia. Jeśli ona po nim ma wolę walki, to na pewno przetrwa. Wierzę w nią i czuję ogrom miłości do tej małej kruszynki.

Pewnej nocy Kornelia mi się przyśniła i powiedziała mi, że będzie całkowicie zdrowa, ale muszę w to Wierzyć, bo moja wiara jej pomaga. Rano, gdy wstałam, wiedziałam, że nie mogę myśleć negatywnie. Od tego momentu żarliwie wierzyłam, że damy radę, że wyjdziemy obronną ręką z tego trudnego czasu. Każdego dnia modliłam się i prosiłam Anioły o wsparcie, o ochronę i siłę, by wierzyć. Postanowiłam, że nie mam nic do stracenia. Skoro możemy myślami wpływać na rzeczywistość, to nie pozostaje mi nic innego, jak myśleć, że będzie całkowicie zdrowa. Zaczęłam jeszcze mocniej wspierać córeczkę. Powtarzałam jej, że jest cudowna, silna i da sobie świetnie radę ze wszystkim, że kocham ją z całej siły i wierzę w nią. Poczułam jak z każdym dniem rośnie moja wiara. Zaufałam całkowicie, że mogę jej pomóc. Pewnej nocy przyśniła mi się znowu i powiedziała, że wszystko jest dobrze i że nie mam się martwić. Poszłam do szpitala w cudownym nastroju, a … otrzymałam informację, że mamy pogorszenie stanu zdrowia. W pierwszym momencie posmutniałam i popłakałam się, ale później przypomniałam sobie sen, i postarałam się zaufać jej. Przez łzy mówiłam do niej, że ufam i wiem, że jest silna, że wszystko pokona i że się nie będę martwić. Kiedy tak mówiłam, uśmiechnęła się do mnie! To było jak marzenie! Moja kochana córeczka słyszała, co mówiłam i była ze mnie dumna. Tak chciałam myśleć. Odtąd, kiedy śniła mi się i mówiła, że wszystko jest w porządku, wiedziałam, że coś się dzieje na poziomie fizycznym. Kolejnym razem było zapalenie płuc i powrót na respirator. Wierzyłam, że będzie dobrze. Nawet lekarze nie mieli tyle optymizmu, co my z mężem. 

Pięknym momentem była chwila, w której mogłam ją przytulic do piersi. Patrzyłam na moją małą kruszynkę, czułam jej zapach i bicie serduszka. Czułam, że żyję. Szczęcie rozpromieniało całe moje serce i twarz. Każdego dnia coraz mocniej wierzyliśmy, że pokonamy wszelkie trudności.

Kangurowanie na oddziale Intensywnej opieki noworodka

Najtrudniejsze dla mnie i dla męża było zorganizowanie dnia. Przecież trzeba jeść, spać, być z dwójką starszych dzieci i odrobić z nimi lekcje. Kierat zadań trwał. Rano śniadanie, trochę czasu z dziewczynkami, zawiezienie ich do szkoły. Potem szpital, odciąganie mleczka na całą dobę dla Kornelii, chwila na oddziale, by z nią pobyć i poczuć wspólna obecność, a potem znowu odciąganie mleka, powrót po dzieci do szkoły, do domu. Obiad, odrabianie lekcji, spanie. I tak w kółko, ten sam rytm dnia. Jakiś obłęd! Żyliśmy jak w amoku, żeby ze wszystkim zdążyć na czas, nawet kawę piłam w biegu, bo jak za długo bym się nią delektowała, nie zdążyłabym zmieścić się w czasie. To był trudny czas, prawie w ogóle nie mieliśmy wytchnienia i czasu dla siebie z mężem. Ciągłe zmęczenie stawało się nie do zniesienia. Przyszedł czas, kiedy miałam już dość, nie miałam siły, tylko zmęczenie, zmęczenie i zmęczenie, i świadomość, że czas mnie goni. Nie mam wyjścia. Muszę dać się temu porwać. Stanąć na wysokości zadania. To jakiś nadludzki wysiłek, by wszystko pogodzić. Powtarzałam sobie, że kiedyś nadejdzie ten dzień, w którym odpocznę, w którym to wszystko będzie tylko mglistym wspomnieniem.

Życie wymaga od nas poświęcenia w imię wyższego dobra. W tym wypadku to była walka o życie naszego dziecka i nie wolno nam było się poddać. Przecież ona nas potrzebuje, pełnych wiary i z dobrym nastawieniem. Dziecko doskonale odbiera emocje i uczucia rodziców, a zwłaszcza matki. To było to, czego się trzymaliśmy, żeby nie zwariować.  

4.

Jestem wdzięczna i pełna podziwu dla lekarzy neonatologów. Ich ofiarność, skupienie i świadomość powagi sytuacji są olbrzymie. Trzeba być odważnym człowiekiem, by ratować tak małe istnienia i robić wszystko, co się da. Widać było ich troskę i ciągły strach, czy tym razem się uda uratować maluszka? W sytuacjach, kiedy oni nie wiedzieli, co nam powiedzieć, bo stan był ciężki, to my uspakajaliśmy ich i mówiliśmy, że będzie dobrze, że trzeba czasu. Przecież gdyby była zdrowa, nie było by jej tutaj. Skoro jest, to znaczy, że musi się coś dziać. I tyle, wystarczy poczekać i mieć nadzieję, że dziecko da radę. Bo dzidziuś ma tyle siły, ile jego rodzice. Przez cały czas, kiedy Kornelia była w szpitalu, starałam się myśleć pozytywnie i nie skupiać na zwątpieniu, które czasem się pojawiało. Mówiłam innym, że potrzeba czasu, żeby nasze pociechy doszły do siebie, nabrały siły, by mogły samodzielnie oddychać i po prostu żyć. Cieszył mnie i rodzinę każdy postęp uczyniony prze córeczkę, a kierat obowiązków nie pozostawiał czasu na rozmyślanie, co by było, gdyby. Skupiałam się wiec na tym, że to jest moje zadanie na teraz, że moje nastawienie jest ważne. Nie mogę pominąć tutaj reszty bliskiej rodziny, która także musiała jakoś poradzić sobie z tą nową sytuacją. W takich chwilach więzi rodzinne i ich moc, wystawione są na próbę.

W przypadku wcześniaków wszystko przebiega inaczej, niż przy dzieciach urodzonych o czasie. Trzeba o tym pamiętać i się tego nauczyć, że pewne rzeczy, umiejętności przychodzą po czasie. Wymaga to wielkiej cierpliwości i okazywania miłości i zrozumienia. Kiedy puszczały któremuś z nas nerwy, uspokajałam myśli i robiłam sobie następującą wizualizację:

Jestem nad morzem, jest ciepło i świeci słońce. Bosymi stopami dotykam piasku. Czuję jego ciepło i miałkość. Wznoszę ręce do słońca i zamykam oczy. Promienie słoneczne ogrzewają moje ciało.  Szum morza i śpiew delfinów koi moje myśli i wlewa spokój do serca. Czuję, jak całe moje ciało skąpane jest w blasku słońca i szumie morza. Ogarnia mnie coraz większy spokój. Każda komórka mojego ciała zaczyna się wyciszać, odczuwam spokój. Robię kilka głębokich wdechów i czuję się wspaniale rozluźniona i zrelaksowana. Otwieram oczy i idę brzegiem morza z uśmiechem na twarzy i spokojem w sercu.”

Po tej wizji czułam, że jestem spokojna, że opadły mi negatywne emocje i mogę z właściwej perspektywy patrzeć na to, co się dzieje wokół mnie.

Z upływem czasu coraz bardziej wierzyłam, że damy sobie radę, że córeczka będzie żyła i w końcu będziemy mogli powitać ją w domu z wszystkimi honorami. Na oddziale intensywnej opieki noworodka córeczka miała różne momenty, raz dobre, a raz trudne. Jednak ja cały czas motywowałam nas obie do wysiłku, żebyśmy mogły się sobą cieszyć. A mnie wspierał mąż.

Moment, kiedy powiedziano nam, że możemy zabrać córeczkę do domu, był najszczęśliwszą chwilą w naszym życiu. Nareszcie!!! Co za euforia! Spełnienie marzeń i tęsknot za wspólną bytnością. Byliśmy bardzo poruszeni i z ulgą czekaliśmy, aż wreszcie wszyscy będziemy razem. Tak naprawdę RAZEM. Pozostała część rodziny szalała ze szczęścia. Ten długo wyczekiwany moment właśnie nadchodził do nas wielkimi krokami. Radość nasza nie miała końca. Nasza mała kruszynka nareszcie zawita do własnego domu. Domu, w którym Miłość i Wiara daje nadzieję na lepsze życie. Domu, gdzie będzie i jest kochana z całej siły i całego serca. Tak długo na to czekaliśmy, a teraz proszę, już jest ta chwila, tuż, tuż… Dzień 8 grudnia 2010 roku.

Mimo późnej pory odbioru dziecka ze szpitala, wszyscy byli w pełnej gotowości i oczekiwaniu. Kiedy przekroczyliśmy z mężem próg naszego domu, poczułam ogromną ulgę i Wdzięczność. Nareszcie jesteśmy w komplecie! Wieczorem, kiedy córeczka zasnęła, siedziałam i patrzyłam na nią, jak oddycha. Chłonęłam jej zapach, dotykałam i głaskałam ją i płakałam. Tak szczerze, od serca. Wypłakałam chyba wszystkie moje obawy, lęki, żale i ból. To było bardzo oczyszczające. Codziennie mówiłam sobie, że jestem największą szczęściarą na świecie, że przepełnia mnie wdzięczność. I choćby miała być z nami tylko jakiś czas, i tak będę wdzięczna za każdą chwilę spędzoną z nią, w Jej Obecności.

Nikomu nie trzeba mówić, co za radość nastała w naszych sercach. Nareszcie jesteśmy w komplecie. Pięcioosobowa rodzinka! Jakie to cudowne uczucie móc mieć ją przy nas. Jest taka cudowna, malutka, a jednocześnie silna i dzielna. Powinna dostać medal za odwagę i wolę walki o własne życie. Wprowadziła dużo dobrej energii do naszej rodziny, tej ścisłej, jak i dalszej. Nauczyła nas odwagi, wiary w lepsze jutro, nadziei na pozytywny efekt i najważniejsze, nauczyła nas mocniej kochać siebie nawzajem. Czy można chcieć czegoś więcej?

Kiedy wróciliśmy razem do domu, czułam wdzięczność, że ten koszmar się już skończył. Ucieszyłam się, że udało się nam, że nadal jesteśmy razem. Pełna optymizmu z jednej strony, a obaw z drugiej. Tak naprawdę uświadomiłam sobie, że to dopiero początek, bo nie wiadomo, jak dalej będzie przebiegał rozwój córeczki. Każda matka chce, aby jej dziecko było zdrowe, ale tego nie da się przewidzieć, zwłaszcza, gdy rodzi się tak skrajny wcześniak, jakim jest nasza córka. Nie ma żadnych weryfikowalnych danych, bo statystycznie przeżywalność wcześniaków urodzonych w 23 tygodniu ciąży wynosi 0-1%. Czyli każdy przypadek może skończyć się inaczej. Nasz przypadek okazał się szczęśliwy i na tym chciałam się skupić. Nie czytałam żadnych porad, nie dowiadywałam się o chorobach, jakie mają takie dzieci. Tworzyłam sobie obraz zdrowego dziecka, które rozwija się normalnie, w swoim tempie.

Każdego wieczoru, gdy układałam córeczkę do łóżeczka, prosiłam: „Matko Boża, Ukochany Jezu, Boże, Anioły i Archanioły i wszystkie Istoty Światła, proszę otoczcie Kornelię swoim uzdrawiającym światłem, żeby rozwijała się w najlepszym dla siebie tempie. Proszę Ciebie Archaniele Rafaelu, żebyś napełnił jej całe ciało i każdą komórkę ciała swoją szmaragdowozieloną uzdrawiającą energią”. I wyobrażałam sobie, że cała skąpana jest w tym świetle. To dawało mi poczucie, że robię coś dla niej, czułam wówczas spokój.

Najgorsze jest uczucie, kiedy boisz się, czy dziecko będzie oddychać. Mimo, iż mieliśmy czujnik oddechu, obawa i tak była w nas. Przechodząc korytarzem obok jej pokoju zawsze sprawdzałam, czy światełko czujnika jest włączone. Bez tego nie moglibyśmy z mężem zasnąć.

Każdego wieczora oprócz modlitwy wypełniłam jej pokój cudownym dźwiękiem mis. Grałam najpierw delikatnie tylko na dwóch misach, które rozkładałam w pokoju na podłodze. Potem włączałam także bezpośrednie granie, czyli układałam najmniejszą misę, jaką miałam, na jej cudownym ciałku. Wyobrażałam sobie jednocześnie, że światło Boga przepływa pomiędzy misą, a córeczką. Z intencją zdrowia grałam tak dwa razy w tygodniu, bo nie widziałam, jak wibracje dźwięków wpłyną na tak maluteńkie dziecko. Z czasem zauważyłam, że po takim nocnym graniu, Kornelia była bardziej spokojna i rozluźniona. Dodatkowo co wieczór robiłam jej masaż całego ciała (Shantala). Zauważyłam również, że i na mnie działa dźwięk,  miałam więc więcej zapału i wiary, że wszystko się powiedzie, i że będzie całkowicie zdrowa. 

CZĘŚĆ 4: Faza Zmęczenia

1.

Nowy rok witaliśmy z wiarą i nadzieją. Chcieliśmy wierzyć, że damy sobie radę ze wszystkim, co nas spotka w przyszłości. Niestety nasza radość nie trwała długo. Spokój mieliśmy jedynie przez miesiąc. Pewnego wieczoru córeczka bardzo płakała, nie mogłam jej uspokoić. Myśleliśmy, że ma kolki, więc rozgrzewaliśmy brzuszek ciepła pieluchą. Jednak po godzinie malutka zwymiotowała cieczą o zabarwieniu żółto-zielonym. Przestraszyłam się i poczułam, że musimy jechać do szpitala. No i pojechaliśmy. Zostałyśmy od razu przyjęte na oddział. Byłam bardzo zdenerwowana, bo taka kruszynka znowu była kłuta. Jak nam powiedziała pani doktor, przy takim „obciążonym wywiadzie” musi zostać w szpitalu. Byłam bardzo przybita. Nie dosyć, że cierpiałam z powodu jej stanu zdrowia, to znowu musiałam rozłączyć się z bliskimi. To nie w porządku. Wiem, że Kornelka jest wyjątkowa i wymaga większej troski, ale mamy też starsze dzieciaki, które także nas potrzebują, zwłaszcza mamy.

Każdy wie, że mama kocha inaczej i tata inaczej. Mama jest czuła i opiekuńcza, a tata zadaniowy. Słyszałam po głosach, że dla dziewczynek także jest to trudna sytuacja. No, ale, cóż robić. Pojechaliśmy na ulicę Nowowiejskiego. Serce mi pękało, kiedy patrzyłam na naszą cudowną istotkę, która cierpiała. Każdy jej szloch napełniał me serce bólem i nieopisanym smutkiem. Kruszynka śliczna. Płakałam, bo inaczej nie radziłam sobie z tym wszystkim. Do tego miałam wyrzuty sumienia i załączało mi się poczucie winy w stosunku do starszych dzieci. Wiem, że nie mogę być w kliku miejscach jednocześnie, ale serce matki cierpi bardzo, gdy cokolwiek dolega dzieciom. Pomyślałam sobie, że trudne doświadczenie, jakiego doznajemy, jest dla nas uzdrawiające, i tylko to przynosiło mi ukojenie. Myśl, że cenne jest w życiu poczucie szczęścia i spokoju, dominowała w moim umyśle. Nie zawsze dostrzegamy wokół siebie przyjaznych ludzi, piękno zwykłych rzeczy, choćby takich jak deszcz, słońce, drzewa. W codziennym zagonieniu nie mamy czasu na zatrzymanie się, na delektowanie się chwilą obecną. Kiedy pijemy kawę, zazwyczaj myślimy o wielu rzeczach, które trzeba jeszcze zrobić. Nie dostrzegamy wtedy smaku kawy, nie upajamy się jej barwą. Nie trwamy w chwili, tylko pędzimy do przodu. A życie składa się z takich pięknych chwil, wystarczy je dostrzec obok siebie, w swoim życiu.

Dwa dni w szpitalu, badania i wreszcie koniec niepewności. Diagnoza: mechaniczna niedrożność jelit. Okazało się, że czeka ją operacja. Sprawa była poważna, bo jest to sytuacja zagrażająca życiu maluszka. Tego było już za wiele jak na mnie. Codzienne cierpienie mojego dziecka było dla mnie jeszcze większą katorgą. I teraz jeszcze to. Przecież to taka krucha dziewczynka, wszystko ma maleńkie i delikatne. I operacja?!! Boże jak ja płakałam. Czułam lęk, okropny ból i smutek, żal. Ile jeszcze ta istotka ma przejść? Wiem, że i tak dzielnie walczyła o swoje życie i była bardzo dzielna, ale znowu kłucia, igły, strzykawki. Jak zniosą to jej małe rączki?

Szalałam z rozpaczy, i tylko fakt, że operacja jest konieczna, bo ten stan zagraża jej życiu, pozwalał mi znieść ten rozdzierający piersi ból i codzienny płacz córeczki. Przecież byłam cały czas z nią i widziałam, przez co musi przechodzić. Na dodatek nie mogłam przystawić jej do piersi, ukoić, tylko patrzeć z daleka. Mogłam tylko kołysać i być z nią. Nic więcej, albo aż tyle. Moja Cudowna Wojowniczka. Jaka ona jest dzielna i ma niezłomną wolę walki. Tylko marne to pocieszenie, kiedy patrzyłam, jak odjeżdża na blok operacyjny. Razem z mężem odprowadziliśmy ją do windy. I tyle. Dalej nie mogliśmy jej towarzyszyć. Tylko czekać. Musiałam wyrzucić z siebie to całe cierpienie, więc płakałam, płakałam i płakałam. Pomyślałam, że to jakiś zły sen i zaraz się z niego obudzę. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak na tak drobnej kruszynce można przeprowadzać jakiekolwiek operację! Przecież ona ważyła zaledwie dwa kilo. Nie mogłam racjonalnie myśleć ani w ogóle myśleć. Bałam się bardzo, że ją stracimy. Nic nie pomogło ukoić serca rozdzieranego bólem. Byłam załamana, bo zrozumiałam, że nasza kochana drobinka może stracić życie, o które tak mocno wspólnie walczyliśmy. Cały optymizm i pozytywne myślenie wyparowały. Czułam, że to ja umieram.

Mój cudowny, wspierający mąż zabrał mnie na przejażdżkę, żebym na chwilę zajęła myśli czymś innym. To był bardzo dobry pomysł, bo faktycznie zapomniałam, co się dzieje, na malutką chwileczkę. Pojechaliśmy do domu, wypiłam gorącą herbatę i usiadłam na łóżku. Potrzebowałam wytchnienia. Po trzech godzinach dowiedzieliśmy się, że operacja się udała, że zator w jelitach powstał po wcześniej przebytym martwiczym zapaleniu jelit, jakie Kornelia miała tuż po urodzeniu. Ucieszyłam się bardzo, że nie doszło do martwicy, że tylko pan ordynator przepłukał jelita i wyciął zrosty. Teraz tylko czas, żeby jelita podjęły pracę. Kiedy okazało się, że operacja się udała, opadłam z sił, ale byłam szczęśliwa. Uff, co za szczęście. Udało się. Poczułam ogromną ulgę. Przez pierwszą noc czuwał mąż przy małej, a ja pojechałam do domu wyspać się i wypocząć, bo byłam mocno wyczerpana. To było bardzo dobrym posunięciem. Spałyśmy we trzy razem, bo dziewczyny miały ogromną potrzebę bliskości i czułości. Nie mogłam ze zmęczenia zasnąć, poza tym bolała mnie głowa. Przepłakałam całą noc, prosząc Boga o wsparcie i moc, by temu wszystkiemu podołać. Czułam się zmęczona taką huśtawką nastrojów i całą sytuacją. To było nadto przeżyć, jak dla mnie.

Żeby odwrócić myślenie i spróbować spojrzeć na siebie łaskawym okiem, postanowiłam napisać na kartce, co w sobie kocham? I oto, co napisałam:

Kocham w sobie to, że:

  • jestem wesoła
  • lubię się uśmiechać
  • uwielbiam rozmawiać z ludźmi i dawać im radość i nadzieję
  • uwielbiam tańczyć
  • kocham przyrodę i staram się szanować wszystkie stworzenia
  • jestem uparta, jeśli chodzi o mój cel życiowy
  • wierzę w Anioły i im ufam
  • jestem romantyczna
  • jestem wrażliwa i empatyczna
  • staram się słuchać tego, co do mnie mówią moje dzieci, by lepiej zaspokajać ich potrzeby
  • mam spokój wewnętrzny
  • czuję radość życia
  • mam poczucie wyjątkowości życia
  • jestem optymistką
  • poświęcam innym czas
  • moje zajęcie sprawia mi radość
  • idę za głosem swojego serca
  • poświęcam czas marzeniom
  • mam pasję, którą realizuję
  • jestem łagodna i czuła
  • mam dobre serce
  • cieszę się jak dziecko
  • ufam, że wszystko ułoży się doskonale.

 Ta lista jest cały czas otwarta. Na pewno nie wymieniłam wszystkich zalet, bo teraz ich nie widzę, albo zwyczajnie nie chcę widzieć ich w sobie. Mam zaszczepiony schemat myślowy, że myśleć o sobie dobrze, to egoizm. Ktoś może pomyśleć, że to jakieś bzdury, ale wierzcie mi nie jest łatwo napisać o sobie czegoś dobrego. Znacznie szybciej przychodzą do głowy przymiotniki negatywne.

2.

Bardzo chciałam dać wsparcie naszej córce, a jednocześnie paraliżował mnie lęk o przyszłość: jak to będzie? Czy damy sobie radę? Kiedy przyjechałam do szpitala, by zmienić mojego męża, moje obawy jeszcze się wzmocniły. Jedno, co zrobiłam, to zabrałam misę ze sobą. Pomyślałam, że wibracja mis pomoże goić się ranom szybciej. Co wieczór, kiedy na oddziale było już niewiele osób, wyciągałam misę i grałam z intencja szybkiego powrotu do zdrowia. W między czasie musiałam uporać się z jeszcze jednym, a mianowicie nie zdawałam sobie sprawy, w jak silnym jestem stresie. Kiedy lekarz zalecił, aby odciągać pokarm, okazało się, że go nie mam. Poczułam niemoc i pustkę i żal. Przecież walczyłam o pokarm, tak długo udało mi się utrzymać laktację a tutaj co? Brak pokarmu? Tego było już za wiele. Spanikowałam. Wiedziałam, że nie mogę karmić córki, bo przecież jelita nie były jeszcze gotowe. Nie wiedziałam, co  mam zrobić? Pomodliłam się chwilę prosząc Boga i anioły o pomoc:

„Najdroższy Boże, Ty wiesz, jak bardzo pragnę wszystkiego, co najlepsze dla mojej córki. Proszę pozwól mi nakarmić ją. Przecież wiesz, że mleko matki jest najlepszym pokarmem.”  

I wtedy przyszło mi do głowy, że właściwie nie ma innego sposobu na powrót laktacji, jak przystawienie dziecka do piersi. Poczułam pewność w sobie, że tak mam postąpić. Wiedząc, że to może być niebezpieczne, poprosiłam Boga, żeby córka wypiła tylko tyle mleczka, ile jest dla niej bezpieczne. Poprosiłam także Archanioła Rafaela o wsparcie, jako Archanioła Uzdrawiania, żeby kierował mną i przystawiłam córeczkę do piersi. Piła krótko, może jakieś dwie minuty. No i laktacja wróciła. Byłam szczęśliwa. Oczywiście lekarz wyzwał mnie, że nie powinnam bez jego zgody tego robić, ale powiedział, że mogę przystawiać dziesięć razy po trzy minuty, żeby utrzymać laktację, bo to ważna sprawa. No i nareszcie bez obaw mogłam przystawiać córeczkę. Zawsze prosiłam o nadzór Archanioła Rafaela, żeby wypijała bezpieczną dla niej ilość mleczka. Od tej pory funkcjonowałam dobrze. Jeśli człowiek pogodzi się z okolicznościami, wtedy łatwiej jest zaakceptować trudne chwile. Ja wykorzystuję ten czas na odpoczynek i pisanie, które fantastycznie oczyszcza i zajmuje myśli. I tak trwamy razem na posterunku. Każdy dzień przynosi nową nadzieję i wiarę, że jesteśmy już o krok do przodu. Takie myśli od razu podnoszą poziom energii, chce się żyć, działać. Wzrasta entuzjazm do dokonywania czegokolwiek. Od razu w głowie pojawiają się plany na przyszłość, w których bardzo ważne miejsce zajmuje rodzina. Teraz chciałabym spędzać więcej czasu na wspólnych rozrywkach, chciałabym pojechać na trzytygodniowe wakacje nad morze albo w góry, bo dotychczas zawsze było krótko. Zdecydowanie za krótko, bo czas spędzony z bliskimi jest bezcenny i nic go nie zastąpi. Trzeba cieszyć się każdą chwilą, nie odkładać nic na później, uczyć się być ze sobą tak naprawdę. Takich wspólnych chwil łakną wszyscy, tylko nie zawsze umieją się do tego przyznać lub mówią, że mają inne ważniejsze sprawy. Nie ma nic ważniejszego od bliskości drugiego człowieka, jego czułych słów, delikatnych muśnięć. Tylko to nadaje sens życiu, jeśli mamy przy sobie kogoś, na kogo możemy liczyć, komu możemy powiedzieć o wszystkich sprawach i emocjach, kogoś, kto nie ocenia, a trwa dzielnie obok nas. Kogoś, kto po prostu JEST. Nie warto tracić czasu na złość, gniew i smutek. To tylko iluzja. Trzeba garściami spijać śmietankę, którą oferuje życie. I tak właśnie zamierzam odtąd czynić!

Każdego dnia stan córeczki stabilizuje się. Widzimy światełko w tunelu. Jeśli wszystko będzie się w tym kierunku rozwijało, to po weekendzie pójdziemy do domku. Jestem pełna optymizmu i wiary. Miałam czas, żeby przemyśleć sobie wiele rzeczy. Jedno wiem na pewno, Kornelia pokazała mi, jaka jestem silna. Ja siebie nie postrzegałam w ten sposób, a ona pokazała mi, że tak właśnie jest, że drzemie we mnie Wielka Siła. Być może zrodzona z więzi matka córka, jednak przekładająca się na wszystkie sfery życia. Mogę, jeśli myślę, że mogę. Mogę pokonać wiele trudności, jeśli głęboko wierzę i ufam Sile Wyższej, którą dla mnie jest Bóg, Wielka i Nieskończona Mądrość, Wszechogarniająca Miłość. Jeśli wierzę, że wszystko dzieje się w zgodzie z Boskim planem, to nie ma się czym martwic i być smutnym. Wszystko jest dokładnie tak, jak ma być. Wszystko jest we mnie, wystarczy zajrzeć głęboko w siebie i to odnaleźć.

Kiedy patrzę, jak moja Cudowna dziewczyna leży obok mnie w szpitalnym łóżeczku i śpi spokojnie, wiem, że nie mam wyboru, że chcę być silna, spokojniejsza i pełna pokory wobec wszystkich wydarzeń, jakie przyniesie mi jeszcze los. Teraz jestem spokojna i wierzę, że ze wszystkim poradzę sobie wspaniale. Wierzę, że dam radę, bo zawsze mogę liczyć na siebie i inne życzliwe osoby. Jestem wdzięczna tym wszystkim, którzy modlili się i modlą się za zdrowie Kornelii, tym, którzy wspierają ją i mnie także w inny, bardziej niekonwencjonalny sposób. Dziękuję Wam z głębi mojego serca. To dla mnie bardzo wiele znaczy. Jestem szczęśliwa, bo mam wsparcie i poczucie, że nie jestem sama. Dziękuję! Dziękuje również tym, którzy nie wiedzą o tym, że pomogli Kornelci, a mianowicie tym, którzy oddają honorowo krew, bo nasza córeczka miała ją wielokrotnie przetaczaną. Jestem wdzięczna, że mogę być częścią tych wszystkich wydarzeń, bo one pozwalają mi odnaleźć Moje Jestestwo. Nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele jest we mnie dobrych myśli, entuzjazmu i wiary w powodzenie moich poczynań. Odkryłam, że ufam sobie i swoim przeczuciom, i zawsze dobrze na tym wychodzę. Intuicja podpowiada mi najlepsze rozwiązania i nauczyłam się i cały czas nadal uczę się iść za jej głosem. To takie proste, ale jednocześnie szalenie trudne. Wierzę, że każde doświadczenie można przeobrazić w coś dobrego, i w każdym dostrzec pozytywne strony. Przekonałam się również po raz któryś, że wizualizacja w połączeniu z zaufaniem do pożądanego efektu wyobrażanych wizji przynosi cudowne rezultaty. To działa. Ja tego będę się trzymać, bo dobrze się z tym czuję i nie wstydzę się tego. Inni mogą wyśmiewać takie poglądy, i mają do tego prawo, bo każdy sam odnajduje własne ścieżki, które zazwyczaj różnią się od ścieżek innych osób.

Kornelia pokazała mi, że marzenia się spełniają i warto wierzyć w swoje przekonania, nawet, jeśli inni są sceptyczni. To moje życie i pragnę przeżyć je po swojemu. A jeśli popełnię błąd, to nie szkodzi, to nauczę się więcej. Życie jest piękne, więc weźmy za nie odpowiedzialność i nie zrzucajmy winy na innych za to, że nam się nie udaje. Zmiany zacznijmy od siebie, a wtedy zmieni się nasz punkt widzenia różnych rzeczy. Nie możemy oczekiwać, żeby inni się zmienili, bo oni są, jacy są. To my musimy inaczej spojrzeć na siebie. Każdy ma prawo do swojej wizji świata. Nie odbierajmy jej innym szanując przy tym naszą własną.

Kornelia dała mi pewność, że wszystko, czego doświadczamy dzieje się nie nam, lecz DLA NAS. Chociaż my tego tak nie postrzegamy, bez tych zdarzeń nie posunęlibyśmy się dalej w rozwoju świadomości. Dając wsparcie córce, tak naprawdę dawaliśmy je sobie, by mocniej Wierzyc i ufać w doskonałość Boskiego planu. Patrząc na jej cudownie piękną buźkę jestem pełna zachwytu nad Boskim stworzeniem i Jego Wielką Miłością do nas. Jesteśmy przecież stworzeni na Jego Obraz i podobieństwo. Jesteśmy jednością z Matką Ziemią i ze wszystkim, co nas otacza. Zagonieni jednak w codzienności spraw, w ogóle tego nie dostrzegamy. Życie jest cudem, a narodziny to wielki wspaniały moment, który ma dać nam zastrzyk nowej, pozytywnej energii, rozproszyć chmury nad naszymi głowami i dać Nadzieję na lepsze jutro. To Światło dane nam od Boga, które oświetla swym blaskiem całą rodzinę. Skąpmy się w nim dogłębnie! Pozwólmy ciemności odejść.

3.

I wreszcie upragniony dzień, poniedziałek 24 stycznia 2011 roku. Idziemy do domku! Jestem bardzo zmęczona, ale szczęśliwa, bo nareszcie pooddycham świeżym powietrzem. Marzę, aby pójść na godzinny spacer do naszego lasu i wdychać tlen pełną piersią. To takie cudowne uczucie. Dom, mój słodki, cudowny, kochany Dom. Nareszcie w nim pomieszkam i będę delektować się jego każdym zakamarkiem i każdym elementem. Uch, co za ulga, że nie musimy zostawać tutaj dłużej. Opieka była wspaniała, ale dom, to dom. Żeby wzmocnić moje pozytywne nastawienie, skupiłam się na pozytywnych afirmacjach. Afirmacje są to wszelkie stwierdzenia, negatywne i pozytywne, których używamy na co dzień. Zauważyłam, że zbyt często myślimy i posługujemy się negatywnymi afirmacjami i skupiamy się na brakach, a nie na tym, czego naprawdę pragniemy. Więc żeby przyciągnąć do siebie dobro i zdrowie córki, zaczęłam używać pozytywnych stwierdzeń, afirmując pożądany efekt. W myśl prawa przyciągania, to, na czym się skupiamy, manifestuje się w naszym życiu. Ja zdecydowanie nie chciałam, żeby pojawiły się komplikacje, włącznie ze śmiercią, tylko pragnęłam zdrowia dla córki. Wiedziałam, że w każdej sytuacji można znaleźć coś dobrego, bo wszystko ma dwie strony: białą i czarną. Pomyślałam sobie, że w tym przypadku też tak jest. A ja z całą stanowczością wolę tę białą. A skoro tak, to chcę przyciągnąć do siebie zdrowie i szczęście naszej rodziny. I nawet, jeśli się nie uda, to nie mam nic do stracenia. Jeżeli mam siedzieć i rozpaczać bezproduktywnie, to lepiej coś zrobić. Na płacz i rozpacz przyjdzie czas. Warto spróbować, to nie zaszkodzi, a może pomóc. Mi na pewno pomogło pomyśleć jaśniej i nie skupiać się na cierpieniu dziecka. Nie chciałam już dłużej obarczać siebie poczuciem winy, bo właściwie co mogłam zrobić, poza szybką reakcją, by jechać do szpitala? Reszta w rękach lekarzy i Boga. W tej sytuacji jasną stroną był jej uśmiech, poczucie, że warto się starać i robić to, w co się wierzy. Nie chcę tutaj dowodzić, że nie należy słuchać lekarzy. Wręcz przeciwnie, należy, tylko czasem warto posłuchać instynktu i zdać się na Siłę wyższą. W sytuacji kryzysowej człowiek robi wszystko, nawet rzeczy niecodzienne, niepopularne czy niepowszechne, aby tylko pomóc sobie czy swoim bliskim. I choć wykorzystuję modlitwę w codziennym życiu, prowadzę terapię dźwiękiem dla rodziny i nie tylko, wiem, że dla wielu są to dziwne metody, choćby dlatego, że nie wierzą w Anioły i w to, że fale dźwiękowe mają na nas wpływ.

Wracając do afirmacji. Układałam je na bieżąco, powtarzałam jak mantry, tyle razy, ile mogłam, a przynajmniej 10, każdego dnia, by moje myśli nie biegły w nieporządnym kierunku. Kilka chcę tutaj przytoczyć. To te, które najbardziej mi wtedy pasowały, a brzmiały następująco:

  1. Kocham i akceptuję siebie TERAZ w pełni. (moja ulubiona)
  2. Wokół mnie panuje doskonały spokój.
  3. Moja córka i ja jesteśmy bezpieczne.
  4. Akceptuję tylko dobre, wspierające myśli.
  5. Z miłością i radością akceptuję wszystko, co przynosi mi życie.
  6. Jestem spokojna i radosna.
  7. Mój spokój ma łagodzący wpływ na moją córkę.
  8. Im bardziej jestem spokojna i radosna, tym szybciej moja córka wraca do zdrowia.
  9. Z radością uwalniam się od tego, co stare i witam nowe.
  10. Kocham i akceptuję wszystkie moje działania.
  11. Myślę jasno, żyję teraźniejszością w spokoju i radości z całą rodziną.
  12. Z łatwością poddaję się nowym doświadczeniom i zmianom. 

Powtarzanie tych prostych słów miało na mnie zbawienny wpływ. Czułam, że nabieram siły i pewności siebie, że wierzę coraz mocniej, że się nam uda. Czułam narastającą radość i większy spokój. Często słuchałam muzyki poważnej, szczególnie „Czterech pór roku” Antonio Vivaldiego albo relaksacyjnej, a wtedy czułam się jeszcze lepiej i z większą ochotą mówiłam afirmacje. Stworzyłam sobie obszar, do którego uciekałam, gdy tylko było mi źle. Bo gdzieś bardzo głęboko schował się we mnie lęk, że jeśli się nie uda, to co dalej? A przecież życie na tym się nie skończy, choć część nas na pewno by umarła. 

4.

 Ta cała sytuacja i okoliczności, w jakich nasza córka przyszła na świat, jak i poważna operacja, którą przeszła, uzmysłowiły mi dobitnie, że życie człowieka jest ulotną chwilą. Nie doceniamy cudu, jakim jest nasze życie. Skupiamy się na tym, że zawsze nam czegoś brakuje, kogoś lub czegoś nie mamy, nie jest tak, jakbyśmy tego chcieli. Nie mamy wszystkiego, co uczyniłoby nas szczęśliwym, spełnionym, kochanym, itp. Tak naprawdę całe środowisko, w którym żyjemy obecnie nastawione jest tylko na dbanie o zewnętrzny aspekt nas samych, zapominając o wnętrzu. Media nami świetnie manipulują, udzielając porad, co powinniśmy robić, jak wyglądać, co jeść, itp.  Na szczęście coraz częściej mówi się o tym, żeby spojrzeć w głąb siebie, poszukać odpowiedzi na nurtujące nas pytania i spróbować zatrzymać się w biegu. Prawda jest taka, że my sami możemy o tym decydować. Nie musimy nigdzie się spieszyć, możemy zacząć doceniać każdą chwilę spędzoną z przyjacielem, mamą, tatą a nawet z samym sobą. To my jesteśmy reżyserami własnego życia, tylko zaplątani w wiele sieci i uwarunkowani setką możliwości, nie widzimy tego, a wielu z nas nie przyjdzie to nawet do głowy.  Łatwiej poprosić kogoś, by powiedział nam, jak mamy żyć, niż spróbować znaleźć własną drogę. Poszukiwanie i odnajdywanie Siebie na nowo to proces, niekiedy bolesny i trudny. Jednak wart zachodu. Niewielu ma odwagę zacząć żyć według własnego pomysłu, bojąc się, że stracą poczucie bezpieczeństwa. Po prostu, boimy się zmian, bo one niosą wielką niewiadomą. A nic w naszym życiu się nie zmieni i nie możemy oczekiwać innych rezultatów, jeśli cały czas podążamy tą samą ścieżką. U podłoża takiego sposobu myślenia i działania leży lęk. To on nas hamuje, opóźnia podjęcie działań i przeszkadza swobodnie myśleć. Ja także się bałam, że się nie uda, że nasza córka umrze. Tak, bałam się panicznie! Uzmysłowiłam sobie, że życie jest kruche, piękne, zaskakujące, czasem wymagające. I co z tym zrobić? Jak odnaleźć się w jego gąszczu? Pragnęłam, by nasze dziecko mogło z nami być, rozwijać się. Pragnęłam słyszeć jej głos, czuć zapach skóry. Na tym starałam się mocno skupić. Doskonale jednak zdaję sobie sprawę, że niejednej matce nie jest dane doświadczać cudu macierzyństwa.

Na oddziale neonatologii lekarze obcują ze śmiercią tych małych istotek każdego niemal dnia. Sama byłam świadkiem bólu i rozpaczy mam, które straciły swoje pociechy po kilku dobach, tygodniu, miesiącu. Nie jestem w stanie odczuć tego, co one. Tylko ktoś, kto przeżył śmierć własnego dziecka, to zrozumie. Wówczas umiera jakaś część człowieka. Kiedy podczas pobytu Kornelii w szpitalu chodziłam do pokoju laktacyjnego na odciąganie codziennej porcji mleka, spotkałam zrozpaczoną mamę, której synek walczył o życie. Płakała całymi godzinami, chociaż lekarze nie stawiali jednoznacznej diagnozy. Mówili, żeby nie płakała, a przecież płacz oczyszcza. Jednak ona czuła, że z jej dzieckiem dzieje się coś niedobrego. Chłopiec urodził się w 27 tygodniu ciąży, miał zaburzenia oddychania i czekała go operacja na sercu. Dla dzisiejszej medycyny nie jest trudne uratowanie tak wcześnie urodzonego dziecka. Ale też nie tylko medycyna ma wpływ na to, co się wydarzy. Ważne jest współdziałanie dziecka, a to z kolei zależy od nastawienia rodziców, a szczególnie matki.

Nie od dziś wiadomo, że istnieje niewytłumaczalna i nierozerwalna nić między matką, a dzieckiem. Matka i dziecko stanowią jeden organizm. Każda emocja, którą przeżywa matka, jest odczuwana przez dziecko. Więc jeśli matka stara się być silna, jest pełna wiary, również i dziecko przejmuje i czerpie ją od matki. Dlatego tak ważny jest stan psychiczny matki, bowiem ma wpływ na dziecko, dając mu siłę do walki albo wręcz przeciwnie, osłabia je.

W przypadku, o którym piszę, mama była zmęczona huśtawkami nastrojów i zalewem informacji od lekarzy. Nie chciała patrzeć na cierpienie swojego synka. Powiedziała mi, że woli, aby synek odszedł do nieba, niż ma tak dalej cierpieć i on, i ona. Ta kobieta była pogodzona z faktem, że jej dziecko może odejść. Z jednej strony cierpiała, ale z drugiej poczuła ulgę. Kiedy rozmawiając w korytarzu powiedziałam jej, że nic nie dzieje się bez przyczyny, że jej synek po coś pojawił się w jej życiu, stwierdziła, że zgadza się z tym. Nawet, jeśli była to tylko krótka chwila, pozwoliła jej dostrzec, że życie jest wartością samą w sobie. Nie warto robić „czegoś za wszelką cenę”, bo to nikomu nie służy. Podziwiam ją za takie podejście i zgadzam się z nią, choć to bolesne. Ja w takiej sytuacji chcę myśleć, że rodzice zyskują dodatkowego Anioła do opieki i ochrony, i ktoś może się z tego śmiać, ale tak jest łatwiej oswoić się z fizycznym brakiem dziecka, które było wyczekiwane i już kochane. Łatwiej docenić każdą chwilę, w której żyło. Ono po coś przyszło na ten świat, i nawet jeśli to była bardzo krótka chwila, była ważna, bo miała wpływ na rodziców, rodzeństwo i na całą rodzinę. 

Nie jest łatwo uporać się ze stratą dziecka, z żalem, bólem i cierpieniem. Ale też nie możemy nic więcej zrobić, jak zaakceptować ten fakt i spróbować żyć dalej. To, co ja chciałam zrobić, ale nie zdążyłam, to podać tej kobiecie modlitwę do odmawiania z prośbą, by modliła się tak długo, aż poczuje spokój, tymi słowami:

„Drogi Boże, napełnij proszę moje serce spokojem. Proszę, pomóż mi uporać się z bólem i cierpieniem. Tobie oddaję wszystkie troski i zmartwienia, żal i rozpacz. Proszę, przywróć mi wiarę, nadzieję i zaufanie, bym z odwagą mogła iść do przodu.

Dziękuję Ci. Duchu Święty, proszę, prowadź mnie i natchnij, abym myślała i mówiła słowami pełnymi miłości.

Dziękuję Ci. Matko Boża, zaopiekuj się proszę moim dzieckiem i czuwaj nad nim. Wiem, że będzie mu dobrze u Ciebie. Dziękuję Ci. 

Archaniele Rafaelu, proszę, napełnij me serce swoim szmaragdowym uzdrawiającym światłem. Proszę uzdrów moje serce i uczyń łagodniejszym. Uzdrów mnie z depresji, dzięki czemu będę mogła powrócić do życia. Dziękuję Ci. Amen.”

Kiedy przyszłam na oddział z modlitwą pod ręką, dowiedziałam się, że jej synek zmarł nie doczekawszy operacji na serduszku i nigdy więcej jej już nie spotkałam. To jest część naszego życia czy chcemy to pojąć, czy też nie. Rodzimy się i umieramy. Tak po prostu. Im szybciej to zrozumiemy i zaakceptujemy, tym szybciej oswoimy się z faktem, że wszystko podlega cyklom i zmienia się. 

5.

Przez całą wiosnę nie wychodziliśmy prawie z domu, bo wiecznie coś się działo. Dopiero lato było dla nas łaskawsze. Pojechaliśmy nad morze, żeby córeczka wzmocniła sobie płuca. Jesień jednak przyniosła to, czego najbardziej się obawiałam. Często miała zapalenia oskrzeli i sterydoterapię.

Pewnego wieczora córeczka zaczęła dziwnie oddychać. Wystraszyliśmy się i pojechaliśmy do szpitala. Okazało się, że ma dusznicę i musi zostać na oddziale. Każdy rodzic wie, jak jest w szpitalach. No cóż i to trzeba było jakoś przeżyć. Potem jeszcze dwa razy trafiała do szpitala z odoskrzelowym zapaleniem płuc. Te pobyty nauczyły mnie rozpoznawać, kiedy trzeba interweniować. Już wiedziałam, że jak tylko pojawiał się kaszel, od razu włączałam inhalacje na sterydach. Nie czekałam, aż rozwinie się z tego coś gorszego. Staraliśmy się także pilnować starsze dzieci, by myły ręce i nie przebywały z katarem w pobliżu Kornelii, bo u niej katar zaraz szybciutko przeradzał się w poważniejszą infekcję. Dopiero w marcu następnego roku wszystko zaczęło wracać do normy. To ciągłe pilnowanie, choroby dzieci, bardzo mnie wyczerpały. Poczułam ogromne zmęczenie i ciężar związany z tym, że trzeba czuwać i na wszystko zwracać uwagę. W przypadku wcześniaków wszystko przebiega inaczej. Są one bardziej wrażliwe, bowiem ich system odpornościowy dopiero dojrzewa i wzmacnia się. Każda infekcja, choćby zwykły katar, może skończyć się poważną chorobą,  czego nasza córeczka niestety doświadczyła. Wcześniak bowiem jest bardzo delikatny, jest jak barometr wychwytujący najdrobniejsze zmiany pogodowe.

To był bardzo wyczerpujący okres, który pokazał nam, że jesteśmy silni i zdeterminowani, by cała rodzina była razem. Wszyscy na to pracowali i zmobilizowali się do przestrzegania niekiedy trudnych „technicznie” zasad, które służyły dobru najmłodszej pociechy przede wszystkim. Dopiero chyba do mnie wtedy dotarło, jaką wykonaliśmy dobrą pracę i jak poznaliśmy siebie nawzajem.

CZĘŚĆ 5: Faza Powtórnego Entuzjazmu.

   Kiedy sytuacja została przez nas opanowana, mogliśmy podjąć się dalszych zadań, którymi były kolejne etapy rozwoju. Przecież nasza córeczka potrzebowała stymulacji w każdym obszarze życia. Zaczęła się żmudna praca, rehabilitacja, by mogła gonić swoich rówieśników. To prawda, że przed nią długa droga, ale nie zniechęca nas to. Wręcz przeciwnie, jesteśmy bardzo pozytywnie nastawieni. Nie przyspieszamy niczego, nie naciskamy, tylko pozwalamy jej samej decydować, kiedy chce zrobić kolejny krok. Jako, że byłam z córeczką całymi dniami, zaczęłam dostrzegać zmiany i każdy, chociaż najdrobniejszy postęp, był dla mnie powodem do świętowania. Nie przejmowałam się zbytnio, kiedy lekarze mówili, że jest opóźniona w stosunku do rówieśników, że powinna już umieć to, czy tamto. Miałam przekonanie, że ona sama wie, co chce zrobić i starałam się ją zachęcić, by robiła coś więcej czy inaczej, niż do tej pory.

 Wszyscy przykładaliśmy się do tego, żeby postęp się nie zatrzymał. Dzieci wymyślały różne zabawy, by pobudzić jej ciekawość, mąż czytał jej dużo i pokazywał kolorowe obrazki, uczył o zwierzątkach. Ja natomiast dużo ją przytulałam, poddawałam terapii dźwiękiem i codziennie ćwiczyłam to, co  pokazywały mi panie rehabilitantki. Każda, nawet najprostsza czynność, jest w przypadku dziecka wcześnie urodzonego rehabilitacją. Oczywiście nie zapominałam o afirmacjach i wizualizacji, w której wyobrażałam sobie, i robię to do tej pory, że córeczka raczkuje, mówi, chodzi. Aktualnie, kiedy piszę te słowa, nasza córeczka raczkuje i zaczyna wspinać się do stawania, jest radosnym cudownym berbeciem ciekawym wszystkiego, co pojawi sie na drodze poszukiwań. No i nadal karmionym piersią!. Jesteśmy wdzięczni sobie wzajemnie, że wspieramy się w tym procesie. Jeżeli jest jedność i miłość, można wiele osiągnąć. Nie jest to takie łatwe, jak by się mogło wydawać, bowiem wymaga wiele cierpliwości i okazywania uczuć. Wcześniaki, jak i każde dzieci, uwielbiają, kiedy rodzice okazują im czułość, przytulają i mówią do nich, okazując im szacunek i uwagę. Nasza córeczka odpowiada uśmiechem i wszystko rozumie, potrafi pokazać, to, czego chce, ale to ciągle etap przejściowy. Nie można się zniechęcić, bo wówczas zakrada się zniecierpliwienie, nerwowość, a one wszystko odczuwają mocniej, niż dzieci urodzone o czasie. 

A dlaczego tak piszę? To jest moja obserwacja. Widzę, jak nasza pociecha reaguje choćby na podniesiony głos, nie mówiąc o krzyku, Od razu robi minkę i płacze, albo milknie i patrzy smutnymi oczami na nas. Ona lubi nasz śmiech, kiedy ją przytulamy i nosimy na rękach. Praktycznie przez cały czas ma fizyczny kontakt z którymkolwiek członkiem rodziny. W nocy także potrafimy ją nosić, tulić, przemawiać czule, by zasnęła spokojnie. Ona już tyle wycierpiała, że niejeden dorosły nie doświadczy tego przez całe swoje życie. Bardziej niż przy pozostałej dwójce dzieci, byłam cierpliwa i potrafiłam przezwyciężyć zmęczenie, byle tylko ona czuła, że jestem blisko. Za każdym razem, gdy słyszę jej płacz, serce mi pęka, jak pomyślę, że tak długo pozostawała bez dotyku. I nawet to, że starałam się o to, na ile mogłam (kangurowanie na oddziale, dotykanie w inkubatorze), to jednak nie jest to samo, co stały bliski kontakt z rodzicami, i czasem czułam się winna.

Kiedy tak było, od razu mówiłam sobie, że przecież nie ma w tym mojej winy i, że nie wolno mi w ten sposób myśleć. A kiedy to nie pomagało, przeprowadzałam ze sobą rozmowę, w której dokonywałam proces wybaczania. A wyglądało to mniej więcej tak:

-Mam olbrzymie poczucie winy, że nie mogłam mieć córeczki przy sobie.

~Niepotrzebnie Moniu, zrobiłaś wszystko, co mogłaś. Popatrz na to z tej strony.

-Staram się, ale ciężko mi to idzie. Chciałabym jej to wynagrodzić, że tak długo nie mogła poczuć mojego zapachu, dotyku. Że tak krótko słyszała mój głos. Przemawiałam do niej, jak tylko przychodziłam na OIOM, ale to nie były warunki do stworzenia intymnej bliskiej więzi.

~Nie przesadzaj. Pomyśl sobie, że siedzisz na widowni a na scenę wychodzi Kornelia i mówi, że chciałaby podziękować swojej mamie za opiekę, za troskę, za czułość i bezwarunkową Miłość i akceptację. Mówi, że ona wszystko odczuwa i wie, że jesteś najlepszą i najukochańszą mamą na świecie. I co jeszcze tli się jakieś poczucie winy w tobie?

-Wyobraziłam to sobie i wiesz co poczułam? Ulgę i radość. Nie, nie czuję się winna, bo w istocie robiłam i robię wszystko to, co w moim odczuciu jest dla niej dobre. Kocham ją mocno i zrobiłabym dla niej wszystko.

~No widzisz. Masz w sobie ogromne pokłady matczynych uczuć i miłości i na tym się skupiaj. Lepiej jej się tym przysłużysz. Pamiętaj, że poczucie winy jest marnotrawieniem twojej energii i tylko ci ją odbiera. A skupianie się na tym, co masz w sercu, ładuje pozytywnie i pozwala znaleźć właściwy kierunek myślenia. Obiecaj mi, że przestaniesz się obwiniać.

-Dobrze, obiecuję. Teraz czuję się znacznie lepiej. Odczuwam radość i jest mi po prostu dobrze.

Po takim dialogu faktycznie czułam się zdecydowanie lepiej. Miałam więcej sił i wrócił mój optymizm. A jednocześnie dbanie o tego małego człowieczka otworzyło mi drogę do mojego wewnętrznego dziecka. Uświadomiłam sobie, że jako dziecko doznałam wielu nieprzyjemnych wydarzeń i teraz one w niektórych momentach dają o sobie znać. Po prostu moje dziecko, moja mała Monisia ma w sobie lęk, cierpienie i boi się zmian i trudnych wyzwań. Zrozumiałam, że muszę do niej dotrzeć i zapewnić ją, że jest cudowna i kochana, a wtedy nie będę obwiniała siebie.  

Kornelia czerwiec 2014

ROZDZIAŁ 3

Moja droga do wewnętrznej wolności

„Sko­ro nie można się cofnąć, trze­ba zna­leźć naj­lep­szy sposób, by pójść naprzód.” {Paulo Coelho}

CZĘŚĆ PIERWSZA: Znalezienie Drogi 

Podstawą dobrego życia jest życie w zgodzie ze sobą. Kiedy akceptujemy siebie z całym wyposażeniem w uczucia, poglądy i myśli, wówczas jesteśmy silni i wiemy, która droga jest dla nas właściwa i która daje nam poczucie spełnienia oraz szczęścia. Jesteśmy nawigatorami, reżyserami i aktorami w roli głównej. Najpierw jednak musimy pokochać siebie, a przede wszystkim odzyskać swoje wewnętrzne dziecko, które chce być otoczone opieką i miłością. I to właśnie zamierzam zrobić, by moje życie uległo poprawie. Chcę czuć przysłowiowy wiatr we włosach, pragnę poznać swą wewnętrzną Moc i ją odzyskać, by służyła mi i innym. Jestem gotowa, aby zmierzyć się z zakamarkami mojej Duszy, z najgłębszymi lękami, by pokonać niedobre stare schematy i iść śmiało do przodu z podniesioną głową i sercem na dłoni.

Zrozumiałam, że bez powrotu do Mojego Wewnętrznego Domu, nie zdołam zmienić swojego życia. Boję się, czuję niepokój i lęk, jednak wiem, że konfrontacja z demonami przeszłości jest konieczna, jeśli chcę odzyskać Siebie i mieć życie, o jakim zawsze marzyłam. A marzyłam o szczęśliwym związku, cudownym partnerze, dzieciach i pracy, która będzie moja pasją i dzięki której pomogę ludziom. I mogę to mieć, jeśli Mała Moniczka uwierzy, że jest bezpieczna i obdarzona Bezwarunkową Miłością. Taką miłość możemy dać tylko sami sobie, dopiero potem odnajdziemy ją na zewnątrz. W związku z tym postanowiłam napisać list do Małej Monisi i powiedzieć jej, jaka jest wspaniała. Przygotowałam się, usiadłam w ciszy, wyłączyłam telefon i zamknęłam oczy. Zobaczyłam siebie, jak siedzę przy biurku i piszę list. Napisałam tak: 

„ Kochana Moniczko!

  Cudowna Istotko, jesteś tak delikatna, jak kwiat róży. Kocham Ciebie. Wiem, że czujesz się samotna, że nikt Ciebie nie dostrzega, że czujesz się ignorowana. Myślisz, że Twoje potrzeby nie są zaspokajane, że na wszystko musisz zasłużyć. Naprawdę Twoja energia jest bardzo silna i wiem, że nie podoba się to innym.

         Jesteś bardzo ciekawa świata i masz niespożyte siły. Czuję, że jesteś blokowana i uspakajana w swoich odkrywczych zapędach. Zapewniam Ciebie, że ja Tobie wierzę. Cieszy mnie Twoja ufność i bezgraniczna ciekawość. Jestem z Ciebie dumna, że jesteś odważna i otwarta.

         Kocham Ciebie taką, jaką jesteś. Wiedz, że pozwolę Tobie być sobą, nie będę Ciebie ograniczać ani ignorować, bo jesteś ważną cudowną Istotą, która jest warta, by kochać Ją bezgranicznie i bezwarunkowo. Jesteś pełna Światła i Miłości. Twoje serce jest wielkie, jest w nim bardzo dużo uczucia, którym obdarzasz innych, nawet, jeśli oni tego nie czują. Zapewniam Ciebie, że nigdy Cię nie opuszczę. Zawsze będziemy razem.

         Będę zachęcała Ciebie do podejmowania wyzwań, będę Ciebie wspierać w działaniach i realizacji pomysłów. Kocham Ciebie, ufam Ci i wierzę w Ciebie. Jesteś wyjątkowa, jedyna i niepowtarzalna. Czuje, że odczuwamy to samo. Obiecuję, że będę Ciebie szanowała i zawsze znajdę dla Ciebie czas. Będziemy wiele rzeczy robić wspólnie, będziemy się śmiać i bawić. Twoja moc wewnętrzna jest tak silna, że pokona wszystko. Możesz robić wszystko, tak, jak czujesz. Szanuję Twoje uczucia i to, że kierujesz się sercem. Pozwolę Tobie robić rzeczy, których chcesz doświadczać. Nie będę Ciebie zmuszać, byś robiła coś, tylko dlatego, że inni tego chcą, ponieważ jesteś najważniejsza. Jesteś wspaniała. Kocham Ciebie za to, że jesteś. Duża Monika”

A Mała Monisia odpisała mi tak:

„Duża Moniko!      

Dziękuję za te słowa pełne miłości. Dziękuję, że przy mnie jesteś. Ja odczuwam Twoją miłość i także Ciebie kocham Jestem bezpieczna i szczęśliwa z Tobą. Kocham Cię. Mała Monika.” 

Od tego momentu, a trwało to jakiś czas, odzyskiwałam po kolei każdą cząstkę siebie. I teraz czuję się dobrze ze sobą. Poczucie winy już mi nie towarzyszy, bo wiem, że tam, gdzie kieruję się sercem i gdzie jest miłość, tam nie ma miejsca na takie uczucia. Teraz poznałam swoją siłę i mogę odważnie patrzeć w przyszłość. Zrozumiałam, że mogę wszystko zrobić po swojemu, że mam wybór i wpływ na każdą decyzje, jaką podejmę, co zrobię, co pomyślę. I pozbyłam się prawie całkowicie obaw, co do przyszłości. Będzie, jaka będzie. Z ufnością w nią patrzę i oczekuję cudów. Zrobiłam milowy krok na mojej własnej ścieżce poszukiwań i odkryć. Czuję to w ten sposób i jest mi dobrze.  Teraz wierzę, że dam radę, że cokolwiek się wydarzy, ja będę kroczyła dalej tą drogą, by wszyscy moi bliscy i przyjaciele mogli mieć we mnie oparcie. Teraz poczułam się gotowa do zmian, do porzucenia tego wszystkiego, co przestało mi służyć. Gotowa na nowe wyzwania, z wiarą i optymizmem zrozumiałam, że nadszedł czas, by pójść naprzód. Narodziny naszej córki postawiły „kropkę nad i” na drodze moich poszukiwań i odkryć. Jak bumerang wróciły do mnie pytania, na które wcześniej udzielałam sobie tylko szczątkowych odpowiedzi. Nie bałam się ich już postawić, bo mała Monisia nie musiała się tego obawiać. Wiedziałam, że i ona wie, że zaczynamy ostatni etap poszukiwań.

CZĘŚĆ DRUGA: Na Ścieżce Poszukiwań

Zaczęłam zastanawiać się: kim jestem? Jaka naprawdę jestem? Czego tak naprawdę pragnę doświadczać? Córka wzbudziła we mnie Poszukiwacza i Tropiciela odpowiedzi na pytania. Dało mi to okazję do uzdrowienia obszarów życia, które tego wymagały, a czego ja nie byłam świadoma. Zaszły we mnie olbrzymie zmiany i wołały, żeby się ujawnić i nadać inny bieg mojemu życiu.

Przeczytałam pewną przypowieść: „U Bram Niebieskich stanął człowiek, a kiedy przyszedł czas na rozmowę z Bogiem powiedział ze smutkiem- Boże, dlaczego Ciebie nie było przy mnie, gdy Ciebie bardzo potrzebowałem? Dlaczego mnie opuściłeś? Kiedy byłem szczęśliwy widziałem przy mnie ślady Twoich stóp, a gdy było mi źle, nie było ich tam. Na to Bóg odrzekł: ja ciebie nie opuściłem. Gdy byłeś szczęśliwy szedłem obok ciebie, a gdy cierpiałeś niosłem cię na rękach”.

Jestem pewna, czuję to bardzo silnie i bez względu na to sądzą inni, ja wierzę, że Bóg jest Jeden, kocha nas bardzo i jest Wielki. Cząstka Boga jest w każdym z nas. Bez wyjątku. Przyjmując komunię świętą przyjmujemy do serca Pana Jezusa, by mógł obserwować, jak żyjemy, jak postępujemy, by mógł nam przypominać, co jest dobre, a co złe. Bóg jest Miłością, której każdy może doświadczyć, jednak każdy na inny sposób. Dobrze jest nauczyć się kochać Boga świadomie, bez przymusu, kochać całym sercem, żarliwie. Ja wiem, że Bóg nikogo nie odrzuca, a tych, którzy w opinii kościoła grzeszą, kocha jeszcze mocniej. Od nich się nie odwraca, tak jak my to czasem czynimy. A czy mamy do tego prawo? Oceniać jest bardzo łatwo, a przecież nie znamy wszystkich okoliczności postępowania czy myślenia danego człowieka. Nie wiemy, co go ukształtowało, a co zmieniły w nim jego własne doświadczenia. „Pozory mylą”, jak mówi mądre polskie przysłowie. Jakże często o tym zapominamy. Bóg kocha nas Miłością Bezwarunkową, tak jak rodzic kocha swoje dziecko. Nieważne, co uczynimy, czy będzie to dobre czy złe. Rodzic kocha dziecko nie za to, że jest takie a takie, ale za to, że ono zwyczajnie jest. Po prostu.

Tak często domagamy się, aby ktoś uszanował nasz wybór, a czy to samo prawo dajemy drugiemu człowiekowi? Bardzo często irytuje nas to, że my chcemy czegoś bardzo, na czymś nam zależy i oczekujemy określonego zachowania od bliskiej osoby, a partner postępuje nie tak, tylko inaczej. Wtedy wpadamy w gniew, mówimy, dlaczego tak postąpiłeś, czy nie widzisz, że to twoja wina, że nie wyszło? Gniewamy się, a tak naprawdę powinniśmy złościć się na samych siebie. To przecież my oczekiwaliśmy określonego zachowania, zapominając, że druga osoba ma prawo mieć swoje zdanie. Zbyt często odmawiamy innym tego prawa. Mamy tendencje do przywiązywania się do tego, czego chcemy, dlatego najtrudniejsze jest wyeliminowanie oczekiwań i rezultatów tych oczekiwań.

Każdy z nas rodząc się przychodzi, jako jednostka indywidualna, cudowna, jedyna w swoim rodzaju, jako niepowtarzalna, doskonała w swej niedoskonałości Istota. I właśnie dlatego, każdy może zacząć myśleć inaczej, jeśli tak zechce. Nie można zmusić kogoś do zmiany sposobu myślenia, bo tak uważamy. Często mówimy to jego wina, to przez niego to się stało. Obwiniamy innych i chcemy, by inni się zmienili, bo ta zmiana spowoduje lepsze stosunki w przyszłości. Nic bardziej błędnego. Wszelkie zmiany trzeba zacząć od nas samych. To nie inni mają czuć się winni, że myślą inaczej. My powinniśmy zmienić swoje nastawienie. Powinniśmy uznać prawo odrębności każdej Istoty ludzkiej. Zmień siebie, a zmienią się inni. Wszystko zaczyna się w nas. Nie można narzucać innym swojego sposobu myślenia czy postrzegania. Jeśli dana osoba chce tak myśleć, to wszystko jest w porządku. Jeśli nie chce, to też jest w porządku. To właśnie jest prawdziwe kochanie. Dajemy innym możliwość bycia sobą, zachowując jednocześnie swoją autonomię. Jeśli przestajemy oczekiwać, to wtedy możemy poczuć prawdziwą wolność. Życie wtedy jest piękniejsze, szczęśliwsze, a my czujemy się naprawdę wolni. Nie możemy więc zmusić partnera, aby był taki, jak my tego chcemy, bo wtedy już nie będzie on sobą. Ideałem byłoby, abyśmy kochali się dlatego, że jesteśmy, a nie za to jacy jesteśmy, nie za to, że wyglądamy szczupło, że jesteśmy uprzejmi, że zachowujemy się w odpowiedzi sposób, tylko za to, że jesteśmy. Po prostu, zwyczajnie jesteśmy obecni w życiu drugiego człowieka.

Prawie każdy katolik zna hymn do Miłości. Jakże pięknie on opisuje miłość. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, nie unosi się gniewem, nie uznaje pychy, wszystko rozumie, wszystko przetrzyma. To są piękne i wartościowe słowa. Mądrość z nich płynąca jest niestety znana tylko nielicznym, ponieważ niewielu jest naprawdę świadomych znaczenia tych słów. Miłość jest cudowna i tego uczy nas Bóg. Miłość nie zna barier, jest wyrozumiała. Miłość wszystko rozumie, pozwala nam być takimi, jakimi jesteśmy, jakimi potrzebujemy być. Nie ma dwóch identycznych ludzi na świecie. Każdy z nas ma prawo być sobą, ma prawo mieć wolność wyboru, prawo do poszanowania własnych wyborów. Prawdziwa Miłość i Wolność jest i zaczyna się w naszym wnętrzu. Żeby tam dotrzeć, należy wziąć pod uwagę całą złożoność naszego istnienia, kulturę, religię, poglądy i przekonania. I to jest obszar, który zaczęłam wnikliwie badać. 

CZĘŚĆ TRZECIA: Naprzód Ku Wolności 

Tak rozpoczął się mój kolejny etap procesu dojrzewania duchowego. Zmierzałam do głębszego poznania i rozumienia tego, co oferuje Bóg. A oferuje dużo. Przede wszystkim dał nam Niebiańskich pomocników, by pomagali nam każdego dnia. Nawet, jeżeli w nich nie wierzymy, oni są wśród nas, tylko czekają, aż ich poprosimy o pomoc. Są cudowni i opiekują się nami. Jako dziecko często czułam, że ktoś jest przy mnie. Mimo poczucia nieszczęścia i samotności, czułam czyjąś obecność. W końcu, jako dziecko modliłam się do Mojego Anioła Stróża codziennie i zawsze zostałam wysłuchana. Wyobrażałam sobie wtedy, że chowam się w Jego śnieżnobiałych skrzydłach, które jak puch otulają i kołyszą mnie do snu. Czułam ciepło i niewypowiedzianą słodycz. Lubiłam rozmawiać z Aniołami, chociaż moim bliskim wydawało się to dziwne. Jako dziecko często myślałam o tym, gdzie Anioły są, jak mieszkają? Czy zawsze przyjdą, jak usłyszą mój głos? Wyobrażałam sobie, że słyszą mnie wszędzie i zawsze są gotowe przyjść z pomocą. Anioły trzeba poprosić o pomoc, ponieważ bez naszej zgody, nie mogą nic zrobić. Można prosić o wszystko, mówiąc lub zostawiając karteczki z prośbami. Podobno lubią wszystko, co różowe, ale ja nie przywiązywałabym do tego wagi. Zresztą są na świecie znawcy tematu, którzy wiedzą znacznie więcej. Ja mogę pisać tylko o tym, czego sama doświadczyłam.

Anioły w moim życiu są obecne wszędzie. Zawsze, kiedy mam problem i zadam pytanie, dostaję odpowiedź. Albo mam sen, albo słyszę głos, albo mam przeczucie i wiem bez wahania, jak postąpić. To jest naprawdę wspaniałe. Ze zdumieniem odkryłam olbrzymie ilości książek na temat naszych Anielskich Braci. Przede wszystkim zaskoczyło mnie to, że ludzie, mimo iż są chrześcijanami, nie wierzą, że mają swojego opiekuna i w ogóle nie korzystają z Jego dobroczynnej mocy!! To mnie zdziwiło. Przecież, jako dzieci uczono nas modlitwy do Anioła Stróża. Każde dziecko umie ją powiedzieć. A potem, już jako dorośli, albo zapominany zabiegani codziennością, albo zwyczajnie wstyd nam się przyznać, że w Nie wierzymy. Dorośli boją się ośmieszenia. No jak to, Anioły? To jakieś bajki! Przecież tylko dzieci wierzą w Anioły. A tak wcale nie jest. Każdy z nas ma swojego osobistego Anioła Stróża, Aniołów, którzy asystują przy naszych narodzinach i wielu Anielskich towarzyszy, którzy są gotowi, by pomóc nam, by być podporą i natchnieniem.

W moim przypadku, dzięki Aniołom łatwiej było mi znosić trudny czas związany z narodzinami córki. Przez tan cały czas modliłam się do Boga i prosiłam Anioły o pomoc, ukojenie i wiarę, że chociaż nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje, ufam, że tak jest dobrze. Zrozumiałam, że ja w to właśnie chcę wierzyć. Rozumiem także, że inni maja prawo się ze mną nie zgodzić. I tak też jest dobrze. Rozpoznając Boga w swoim życiu, mogłam eksplorować inne jego obszary. Czułam wsparcie z „góry” i bardzo chciałam podzielić się tym z innymi. Odkąd pamiętam, najpierw znajomi, a potem ich znajomi przychodzili do mnie po radę, mówili, że wychodzą ode mnie naładowani, że potrafię wlać w ich serca nadzieję i optymizm. Wiele radości sprawiało mi rozmawianie z nimi i dzielenie się Dobrym Słowem.

Kiedy jeszcze byłam w ciąży myślałam o tym, co chciałabym robić, gdybym mogła robić to, co sprawiłoby mi satysfakcję. Jak powiedział Laska w filmie „Chłopaki nie płaczą”: „Mój ojciec, król sedesów powiedział: zadaj sobie jedno proste pytanie co chciałbyś robić? I zacznij to robić”. Proste. Ale nie w moim życiu. Za dużo różnych uwarunkowań, obowiązków, żeby rzucić to, co robię i zacząć cieszyć się z każdej chwili. Pomaganie ludziom? To śmieszne, to można hobbystycznie. A jednak… Owocem tych odkryć był pomysł, aby zrobić coś dla innych, by pomóc zrozumieć i zaakceptować to, że to my mamy wpływ na to, jak się czujemy. Że mamy prawo i możemy mieć wszystko, czego pragniemy. Wystarczy to dostrzec i mieć odwagę pójść za tym. Razem z moją przyjaciółką postanowiłyśmy wprowadzić pomysł w życie. Zaczęłyśmy wspólną podróż, która zrodziła się z pasji i nadała nowy sens naszemu życiu. Machina ruszyła, nie można już tego zatrzymać. Ja nie chcę się cofać. Obrałam kurs ku Nowemu i w tamtą stronę z radością podążam. 

ROZDZIAŁ 4

Nowy Początek

„ Rób swoje i bądź sobą, to jest w porządku.” {Anthony de Mello}

Kiedy uświadomiłam sobie, że jestem już na innym etapie samoświadomości, zrozumiałam, że chcę znaleźć swój sposób na życie. Pragnę robić to, co kocham, co daje mi satysfakcję. Wiem, że nie każdy chce i może sobie na to pozwolić. Razem z moją przyjaciółką Kasią zaczęłyśmy prowadzić warsztaty rozwoju osobistego dla innych, by pokazać, że można coś w życiu zmienić i uzdrowić to, co tego wymaga. Nie każdy zdaje sobie sprawę, że są jakieś obszary do uzdrowienia. Kiedy jednak przyjrzymy się sobie bardziej zobaczymy, że wszystko zaczyna się w dzieciństwie. Programy, które różni dorośli wgrywają nam, są z nami całe życie do momentu, kiedy sobie ich nie uświadomimy. A to niekiedy bywa trudne. Najważniejsze, to przestać się bać, bo lęk, który leży u podłoża podejmowanych decyzji przez większość z nas, niczemu dobremu nie służy. Tylko paraliżuje nas i nie pozwala iść do przodu. Ile razy słyszymy swój głos, który mówi: „Nie dam rady, boję się, że mnie wyśmieją, osądzą itp.” A prawda jest taka, że każdy z nas ma prawo do bycia takim, jakim jest. Jesteśmy przecież doskonali w swej niedoskonałości. I to jest piękne. Nie musimy być czy robić czegoś tylko dlatego, by ktoś powiedział o nas dobrze, akceptował nas. Nawet jeśli tak nie jest, to nie szkodzi. To, co dla jednego jest ważne, dla drugiego może okazać się błahostką. Nie jesteśmy w stanie nikogo do niczego zmusić. Każdy ma prawo myśleć i robić po swojemu. Każda droga jest inna, nie gorsza czy lepsza, po prostu inna, jedyna, indywidualna. I chociaż splata się z różnymi drogami innych osób, to jednak nasza własna droga jest od nich odrębna. I to należy uszanować. W rzeczywistości jest to trudne, bo mają na nas wpływ rozmaite okoliczności. Często właśnie z lęku ulegamy presji otoczenia i robimy rzeczy niezgodne z naszymi przekonaniami. Jednak kiedy zdamy sobie sprawę, że tylko my możemy się temu przeciwstawić, wówczas możemy podjąć decyzję, by coś zmienić. Miejmy odwagę do rozpoczęcia  poszukiwań własnej drogi. To jest możliwe, jeśli odrzucimy ego i kryjący się za nim lęk i wejdziemy w drzwi, które właśnie teraz stoją przed nami otworem. Dotarcie do wnętrza, wsłuchanie się w swój wewnętrzny głos i podążanie za nim to najlepsza rzecz, jaką możemy zrobić dla siebie. Oczywiście nie od razu rozpoznamy wszystkie swoje lęki i nie od razu wszystko da się wprowadzić w czyn. Jednak zapewniam was, że warto podjąć taką próbę. Nie macie nic do stracenia.

Na spotkaniach organizowanych przez nas w formie warsztatów ludzie zaczynają dostrzegać, że jeśli się odpowiednio spojrzy na wszystkie wydarzenia, jakie napotykamy, to można zrobić coś inaczej, niż zwykle. Dostrzegają, że mogą i mają wpływ na swoje życie. Kiedy przeprowadzamy ćwiczenie polegające na cofnięciu się do dzieciństwa i spojrzeniu na swoją rodzinę, na więzi ją łączące, uczestnicy zaczynają dostrzegać schematy, które nimi rządzą i które mogliby lub chcą zmienić. I właśnie to jest istotą naszego życia, by rozpoznawać to, co nam nie służy, zaakceptować to, puścić i iść dalej do przodu. To nasze życie, które jest piękne i niepowtarzalne. Kiedy zaczniemy doceniać każdą, nawet najbardziej trudną chwilę, wówczas nasze życie będzie łatwiejsze. Kiedy nauczymy się szanować siebie i swój czas, nie będziemy wiecznie sfrustrowani. Ważne jest też, by dostrzegać wyjątkowość ludzi, którzy pojawiają się w naszym życiu. Oni nam uzmysławiają, w którym momencie życia jesteśmy. I kiedy czujemy, że porywa nas wir zdarzeń, nad którymi nie umiemy zapanować a ludzie nas ranią, wówczas warto się zatrzymać, rozpoznać znak, który mówi stop, nie biegnij, pomyśl, wsłuchaj się  w siebie. Zastanów się, co wymaga uzdrowienia.

Warto także zwrócić uwagę na dzieci. Posłuchać, co do nas mówią. Często zabiegani i zapracowani nie słuchamy ich, bagatelizując różne ich sprawy. A dzieci pokazują nam, czego im brakuje. Często jest to deficyt czasu, uwagi, zrozumienia czy akceptacji. Oddalamy się od naszych dzieci zapominając, że sami nimi byliśmy i mieliśmy podobne, jak nie takie same rozterki. 

Dźwięk mis towarzyszy mi od jakiegoś czasu i nie wyobrażam sobie, by go nie było w moim życiu. Wprowadzam dźwięki do życia innych, począwszy od Kornelii, a skończywszy na innych dzieciach i dorosłych. To kojące wibracje, które głęboko relaksują i powodują rozluźnienie całego ciała. To wspaniały oczyszczający moment. Nie od dziś wiadomo, że wewnętrzna harmonia człowieka z otoczeniem i z samym sobą jest bardzo ważna, bo wprowadza w każdym obszarze życia równowagę. Niestety coraz częściej zagrożona jest głównie poprzez codzienny stres, który wywoływany jest przez brak poczucia bezpieczeństwa, brak pracy, kłopoty z relacjami międzyludzkimi, choroby bliskich czy nasze własne, itp. W związku z tym szukamy różnych metod i sposobów, przy pomocy których uda się nam zmienić swoje samopoczucie na lepsze. Wielu z nas nie zdaje sobie sprawy z tego, że dźwięk jest  z nami od pierwszych chwil życia. Słyszymy głosy rodziców, muzykę, której słuchają, odgłosy ulicy, śpiew ptaków za oknem. Na małe dziecko wpływa to kojąco, bo jest znajome, czuje się ono wówczas bardziej bezpieczne, bo te dźwięki kojarzą się z domem. Później sami zaczynamy słuchać muzyki, każdy odnajduje taki rodzaj, jaki najbardziej mu odpowiada. Jednak najwięcej ludzi lubi odgłosy natury, szumu morza, plusk deszczu. A wszystko po to, by poczuć odprężenie po ciężkim dniu w pracy, po wymagającym wysiłku jakimś zadaniu.

W moim przypadku takim remedium na stres okazała się terapia dźwiękiem z elementami masażu według metody Petera Hessa®. W sytuacji niepokoju, lęku, czy jakiegokolwiek napięcia grałam w domu dla siebie, by poczuć spokój i móc się odprężyć. Czułam, że wszystkie zmartwienia gdzieś odchodzą, że nabieram pewności, że poradzę sobie ze wszystkim. Czułam, że wszystkie przeszkody dam radę pokonać. A kiedy życie postawiło przede mną wyzwanie bycia mamą wcześniaka, tylko wibracja mis pozwalała mi naprawdę się wyciszyć i okazała się bardzo skuteczną metodą relaksu. W masażu tym stosowane są misy z certyfikatem ACAMA, które gwarantują, że ich brzmienia zawierają się w częstotliwościach dobroczynnych dla ludzkiego organizmu. Każdy, kto chociaż raz spróbował poddać się wibracjom mis, wie, o czym mówię. To cudowne uczucie, które ogarnia całą naszą istotę i powoduje, że mamy poczucie jedności ze wszystkim, co nas otacza. Dlatego też każde organizowane przez nas spotkanie kończy właśnie relaksacja przy dźwiękach mis i gongów tybetańskich, na co uczestnicy warsztatów zawsze bardzo czekają. Spokój, radość, inne spojrzenie na otaczającą rzeczywistość, energia, to częste wypowiedzi ludzi, którzy brali udział czy to w warsztatach, czy też w relaksacjach grupowych.

Granie dla siebie szybko zatoczyło szersze kręgi. Zaczęli się zgłaszać do mnie rodzice z prośbą, żebym zrobiła im taką sesję terapeutyczną. A z czasem także ich dzieciom. Rozpoczęłam podróż do krainy Cudownych Wibracji, Krainy Spokoju i Radości. Z wielką ochotą grałam coraz więcej.  Ludzie wychodzili szczęśliwsi i spokojniejsi, a ja byłam w siódmym niebie. Najbardziej lubię poddawać dzieci dobroczynnym dźwiękom mis. One są bardzo wdzięcznym odbiorcą. Poddają się bez oporu tej wspaniałej wibracji, wręcz chłoną ją całą swoją istotą. Są szczere w swoich reakcjach i zawsze można odczytać, czy tym razem dźwięk zadziałał wyciszająco czy pobudzająco. Szczególnie widać to, kiedy przyjeżdżamy na sesję dla osób niepełnosprawnych intelektualnie i ruchowo.

Terapia dźwiękiem według metody Petera Hessa® dla dzieci wyróżnia się tym, że reprezentuje nurt holistycznego podejścia do dziecka, a tym samym wspiera jego wszechstronny rozwój. Dźwięki mis pozytywnie wpływają nie tylko na odczuwanie radości życia przez dzieci, ale także rozwijają ich kreatywność oraz motywację, a także służą wzmacnianiu koncentracji, wytrwałości i zdolności uczenia się.

Harmonijne dźwięki dodatkowo dostarczają słuchowego bodźca, który jednocześnie odpręża i redukuje poziom stresu.  Dźwięk, brzmienie i wibracja mis pomagają w niemal natychmiastowym osiągnięciu stanu dobroczynnego rozluźnienia, pobudzają ciekawość i uważność, pozwalają na rozpoznawanie emocji i doświadczanie ich ciałem, a także stwarzają rozległą i zmysłową płaszczyznę kontaktu dźwięku z dzieckiem. Poprzez doświadczanie tego rodzaju brzmienia dzieci rozwijają siłę wyobraźni, a tym samym własną pomysłowość, która z kolei wpływa na kształtowanie elastyczności potrzebnej w rozwiązywaniu problemów.

To jest moja Nowa Droga. Mój wybór. Moja Wolność. Mój Najlepszy Scenariusz, w którym gram główną rolę. Jestem teraz szczęśliwa. Robię swoje i tyle.

Niezależnie od wydarzeń, które jeszcze mogą się wydarzyć i niezależnie od wyzwań, które  na mnie czekają w przyszłości, patrzę inaczej na wszystko, co do mnie przychodzi. Nie buntuję się już, nie narzekam, a  z Wdzięcznością i pokorą przyjmuję to, co trudne. To tylko kolejne Wyzwanie, z którym na pewno sobie świetnie poradzę. Od tej pory nie ma już negatywnego nastawienia. Od tej pory jest działanie. Nie ma porażek, są tylko nieudane próby. Mam prawo mieć różne emocje, ale nie one mają nade mną władzy. To ja decyduję o tym, jak się czuję i co zrobię. To ja mam Moc, swoją Osobistą Wewnętrzną Siłę, która napędza moje działania. Odeszło to, czego już nie potrzebuję. Nie wszystko puściłam, ale cały czas nad tym pracuję, bo wierzę, że dam radę.

Narodziny Kornelii spowodowały narodziny Nowej Mnie. Narodziłam się na nowo. To prawdziwy CUD! Życie roztoczyło przede mną wachlarz możliwości, których dotąd nie znałam. Przestałam się bać Życia. Jest ono czasem nieprzewidywalne i niesie całkiem spore Wyzwania, ale i tak, jak śpiewała Edyta Gepert „ Uparcie i skrycie, o Życie Kocham Cię, Kocham Cię, Kocham Cię nad Życie”.

TERAZ jestem gotowa wejść w nowo otwarte Drzwi do lepszej Przyszłości, pełnej Radości, Uśmiechu, Miłości, Cudownych Ludzi, którzy są wszędzie, czasami o tym nie wiedząc. I tego Tobie Drogi Czytelniku z całego serca życzę!

P.S. W tu i Teraz Kornelia Raduje nasze Serca swą Cudowna Obecnością, a ja dzięki Poszukiwaniu odnajduję coraz to nowsze Inspiracje by Twórczo się wyrażać. 

P.S. Na świecie pojawił się braciszek Kornelki Stasiu, jak ona, urodzony przedwcześnie w 24 tygodniu ciąży i jest naszym kolejnym Cudem, który pokazuje nam każdego dnia, jak Piękne jest życie. 

*  *  *  *  *  *  * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

„Panie, daj mi swą siłę i swą mądrość, Miłość na każdą chwilę mego życia .

Wesprzyj mnie w realizacji moich celów, bym mogła stać się taką, jaką chcę być,

I żebym mogła przynosić innym Swą Radość, Miłość, Dobro, Spokój i Harmonię

Niech Twoja chwała trwa na wieki.

Amen.”

Luise L. Hay

*  *  *  *  *  *  * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *